sobota, 16 grudnia 2017

„IMPULS” - alternatywne spojrzenie na historię Polski


Autor: Tomasz Duszyński
Wydawnictwo: SQN Imaginatio
Rok wydania: 2017
Ilość stron: 352




Albo wsiądziemy do rozpędzonego pociągu, albo zostaniemy na stacji zwanej średniowieczem”



Dnia 18 marca 1921 r. Polska, Rosja i Ukraina podpisały w Rydze traktat pokojowy kończący wojnę polsko – bolszewicką. Zakładał on m.in. nieingerowanie w sprawy wewnętrzne drugiego państwa. Polska teoretycznie została zabezpieczona przed ingerencją Rosji w swój wewnętrzny rozwój. A nie zastanawialiście się nigdy co by było, gdyby Rzeczypospolita po odzyskaniu niepodległości i wygraniu bitwy warszawskiej nie zgodziła się na podpisanie traktu ryskiego? Jak wtedy potoczyłaby się nasza historia?

Akcja powieści toczy się w 1932 r. Od ponad 10 lat Polska toczy wojnę na dwóch frontach, z Niemcami i Rosją. Stawką jest utrzymanie odzyskanej niepodległości (wciąż jeszcze kruchej) oraz umocnienie swego znaczenia na renie międzynarodowej. Mimo waleczności polskich żołnierzy na frontach panuje impas. Marszałek Piłsudski szukając ratunku dla kraju zwraca się w stronę seansów spirytystycznych, lecz w pewnym momencie zaczyna tracić nad tym kontrolę. W tym czasie na przedmieściach Warszawy dochodzi do śmiertelnego w skutkach rozbicia kapsuły transportowej, zaś jeden z bohaterów zostaje zaplątany w wyścig zbrojeń, w którym stawką jest bezpieczeństwo nie tylko Polski, ale i całej Europy....

Fabuła powieści jest przeplatana fragmentami wspomnień marsz. Piłsudskiego, które wiele wyjaśniają w całej akcji, także motywacje kierujące niektórymi bohaterami. Marszałek jawi się w nich jako osoba, która dla dobra kraju nie cofnie się nawet przed szukaniem pomocy w zaświatach, jednak nie potrafi ocenić wiarygodności otrzymanych wskazówek, co przynosi katastrofalne wręcz skutki.

„Impuls” łączy w sobie elementy powieści historycznej z sensacją. Nie zabrakło też fantastyki reprezentowanej przez steampunk. Mamy tu wiele oszałamiających maszyn, które swoim rozmachem i zaawansowaniem zadziwiają czytelnika. Niektóre z nich zabijają (akcja dzieje się wszakże w czasie wojny), inne służą człowiekowi w podróżowaniu czy codziennym funkcjonowaniu. Jednakże książka ta to nie tylko steampunk. To także opowieść o trudnych relacjach ojca z dziećmi czy bezpardonowej walce o władze i korzyści. Ponadto pokazuje, do czego może prowadzić nieustanny wyścig zbrojeń czy zabawa w Boga.

Nie byłabym sobą, gdybym nie przyczepiła się do paru rzeczy. Ciężko mi było przebrnąć przez jakieś pierwsze 50 stron powieści. Jak dla mnie były one przeładowane technicznymi wyjaśnieniami odnoście działania poszczególnych maszyn, przez co miałam problem, aby odnaleźć się w książce jako czytelnik. Do tego jej akcja jest momentami nierówna. Są fragmenty, gdzie pędziła ona na łeb na szyję, ale w niektórych dłużyła mi się. Niemniej aspekty te, choć niedogodne, nie zakłócają ogólnego odbioru.

Wielkim plusem „Impulsu” jest jego zakończenie – jedno z lepszych zakończeń przeczytanych przeze mnie książek. Czytałam je z nieustannym wyrazem zaskoczenia na twarzy. O tym, że książka będzie miała taki, a nie inny finał zorientowałam się dopiero, gdy przyszło mi się z nim zapoznać, a to naprawdę bardzo rzadko mi się zdarza. Ma ono otwarty charakter, co daje pole do napisania kontynuacji. Nie tracę nadziei, że autor zdecyduje się na jej napisanie, gdyż cała historia ma potencjał, który tylko czeka na rozwinięcie w kolejnych tomach.




Podsumowując - „Impuls” to książka w dość specyficzny sposób pokazująca alternatywne losy naszego kraju po odzyskaniu niepodległości. Łączy w sobie cechy kilku gatunków literackich, przez co może przyciągnąć do siebie różne grono czytelników interesujących się danym gatunkiem. To coś innego, świeżego na rynku wydawniczym – nie spotkałam się jak dotąd z tym, aby jakiś autor pokusił się o stworzenie alternatywnej historii Polski toczącej się w dwudziestoleciu międzywojennym, połączył ją z fantastyką i nadał jej cechy powieści sensacyjnej. Poleciłabym ją miłośnikom opowieści z wojną w tle bądź, osobom, które lubią powieści łączące w sobie różne gatunki, czy też tym, których ciekawią takie alternatywne opowieści. Dobrze jest czasem pofantazjować, że nasza rzeczywistość mogłaby się potoczyć w zupełnie inny sposób. 

***********************************

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl

środa, 29 listopada 2017

„KOLEKCJA NIETYPOWYCH ZDARZEŃ” - o tym, że w codziennym życiu można znaleźć niecodzienne chwile.


Autor: Tom Hanks
Wydawnictwo: Wielka Litera
Rok wydania: 2017
Ilość stron: 398
Tytuł oryginału: „Uncommon type: some stories”


Zwykłe sprawy mają 

niezwykły koniec (...)”.



Obecnie istnieje moda polegająca na tym, że wiele znanych osób pisze różnej maści „książki” (cudzysłów użyty zupełnie nieprzypadkowo), których wartość literacka jest co najmniej wątpliwej jakości. Dlatego też obawiałam się sięgnąć po debiut literacki Toma Hanksa. Nie chciałam czytaniem kiepskiej publikacji zepsuć sobie dobrej opinii, jaką mam o tym aktorze. Na szczęście moje obawy pierzchły niczym pył na wietrze i to już podczas lektury pierwszych stron. Bardzo cieszę się, że „Kolekcja nietypowych zdarzeń” w ogóle nie wpisała się w trend – jestem znany, napiszę książkę, by ciągle było o mnie głośno. Okazało się, że talent pisarski Toma Hanksa dorównuje talentowi aktorskiemu, jaki posiada. Nosił on w sobie kilka ciekawych historii, którymi postanowił podzielić się z innymi, historii, które mimo tego, że są wymyślone, mają w sobie dozę autentyczności – tak jakby mogły wydarzyć się w realnym świecie.

Na książkę składa się siedemnaście opowiadań, o przeróżnej formie, tematyce i czasie akcji. Mamy opowiadania w znanej nam ogólnie formie, jak również w formie felietonu, czy nawet scenariusza. Dotyczą one m. in. podróży w czasie, wspólnego spędzania dnia przez matkę i odwiedzającego ją syna, ciężkiej pracy aktora filmowego, gry w kręgle itp. Ich akcja rozgrywa się w różnej czasoprzestrzeni, np. w czasach nam współczesnych, czy też latach 50 – tych XX w. Język opowiadań nie jest może zbyt specjalnie wyszukany, jednakże urzeka swoją prostotą i ciepłym, subtelnym stylem.

Czytając „Kolekcję nietypowych zdarzeń” odnosiłam wrażenie, że autor czerpał prawdziwą radość z pisania, ale również zasiadał do niego z pewną zadumą. Podczas lektury naprawdę odpoczywałam i doświadczałam spokoju – wyraźnie czułam, jak schodzi ze mnie napięcie po ciężkim dniu. Z wielu opowiadań wyniosłam mądre refleksje – np. jak ważne jest w związku partnerstwo (nie można „ustawiać” drugiej osoby według własnych upodobań), że ciężko jest się przebić, aby móc zrealizować własne marzenia, ale nie wolno się poddawać, itp. Nie brakowało także smutnej konkluzji o paradoksie, jakim jest to, że tak naprawdę elektronika (np. coraz to nowsze telefony czy komputery) zamiast ludzi do siebie zbliżyć, czasami ich od siebie wręcz oddala. Nie brakowało też tzw. polskich akcentów. Nie były one znaczące (jednym z nich są słowa: „Czym mogę służyć młodej damie? - zapytał z lekkim akcentem, prawdopodobnie polskim), jednakże wywoływały uśmiech na mojej twarzy.

Wszystkie historie spaja niejako jeden element, a mianowicie maszyna do pisania, która pojawia się
w każdym opowiadaniu. Dodatkowo przed każdym z nich pojawia się zdjęcie przedstawiające inną maszynę. Pojawia się ona także na samej okładce książki. Dowodzi to fascynacji autora tymi urządzeniami, jak również swego rodzaju tęsknoty za ich powszechnym stosowaniem. Mi szczególnie przypadł taki pomysł do gustu – w dobie wszechobecnych gadżetów elektronicznych człowiek czasem z nostalgią wraca do czasów, kiedy nie zdominowały one jeszcze ludzkiego życia.


Jedne opowiadania Toma Hanksa podobały mi się bardziej, inne mniej, ale wszystkie przeczytałam z zainteresowaniem. Autor jak mało kto potrafił uchwycić codzienne chwile i przedstawić je jak prawdziwe perełki. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że w „Kolekcji nietypowych zdarzeń” celebruje on te chwile. Jego książka nie jest może jakimś specjalnie wybitnym dziełem literackim, jednakże jej lektura potrafi dać wytchnienie i autentyczny relaks. Naprawdę bardzo miło się ją czyta. Polecam każdemu, kto lubi czasami zatrzymać się w miejscu i podelektować codziennością. 


**********************************************
Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl

środa, 15 listopada 2017

„GRIMM CITY. BESTIE” - o tym, jak ważne jest zachowanie własnego człowieczeństwa

Autor: Aneta Jadowska
Wydawnictwo: SQN Imaginatio
Rok wydania: 2017

Ilość stron: 358




„Gdy raz zakosztujesz prawdy jako młokos, chcesz ją jeść nieustannie, ją i tylko ją,
by stale czuć jej smak na języku. Ale z czasem odkrywasz, że aby prawda została nam na dłużej,
a jednocześnie nam nie zbrzydła, wystarczy po prostu … zamówić ją na deser.”



Jakub Ćwiek ponownie uraczył nas, czytelników, wizytą w Grimm – mieście pełnym mroku, brutalnym, bezwzględnym, a jednak mimo to posiadającym swój niesamowity urok. Właśnie urok samego miasta spowodował, że z prawdziwą przyjemnością sięgnęłam po „Grimm City. Bestie” - tęskno mi już było do jego atmosfery, tak innej od atmosfery miast opisywanych w znanych mi kryminałach.

W mieście nagle umiera głowa jednej z rządzących miastem rodzin mafijnych, co grozi zerwaniem kruchego paktu i wybuchem zamieszek w mieście. Dosyć szybko zostaje znaleziony winny i rozpoczyna się głośny proces sądowy. Jednocześnie po mieście szaleje psychopatyczny morderca zwany Drwalem. Jego złapanie zostaje powierzone inspektorowi Evansowi, który początkowo nie zdaje sobie sprawy z tego, że przyjdzie mu współpracować z Emethem Braddockiem, byłym bokserem, nieprzypadkowo zwanym Bestią, który samozwańczo pilnuje porządku w ubogim dzielnicach miasta położonych po drugiej stronie mostu...

W książce co prawda występuje kilku bohaterów znanych z pierwszego tomu (m.in. wspomniany inspektor Evans, agent McShane czy Paula di Neve), jednakże akcja powieści nie nawiązuje do niego. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że czytelnicy spokojnie mogą czytać „Grimm City. Bestie” bez znajomości pierwszej części i nie muszą się przy tym obawiać, że zaspojlerują sobie jej treść lub będą mieć problem ze zrozumieniem fabuły (choć oczywiście mogą im umknąć wtedy pewne „smaczki”).

Powieść składa się niejako z dwóch wątków – kryminalnego (sprawa Drwala) oraz sądowego (proces osoby oskarżonej o zabójstwo głowy jednej z mafijnych rodzin), przy czym wątek sądowy zdecydowanie przeważa. Sprawa Drwala pozostaje w jego cieniu i wbrew początkowym insynuacjom nie jest z nim połączona. Ja osobiście uważam, że to wielka szkoda, gdyż urok opowiadanych historii tylko by na tym zyskał, gdyby autor równomiernie poprowadził oba wątki i jakoś zgrabnie je połączył.

Jednym z plusów książki Jakuba Ćwieka jest opisywanie poszczególnych wątków z perspektywy poszczególnych postaci. Daje to możliwość głębszego zrozumienia całej historii w miarę jej rozwoju. Ponadto bohaterowie, nawet ci drugoplanowi, są bardzo wyraziści i na pewno nie kryształowi. Każdy z nich ma w sobie zarówno domieszkę dobra, jak i zła, co w ciekawy sposób wpasowuje się w sposób ukazania samego miasta – mrocznego, na którym zło osiada niczym czarne krople jakiegoś ciężkiego do pozbycia się tłuszczu, ale też z drugiej strony mającego swój urok, miasta, do którego mieszkańcy się mimo wszystko przywiązują. Aluzje do baśni nie są w tej powieści tak widoczne jak w pierwszym tomie, niemniej uważny czytelnik bez problemu je wychwyci (ja np. zauważyłam nawiązania do baśni o Szeherezadzie, Pięknej i Bestii czy Śpiącej Królewnie). Bardziej są one widoczne w historii poszczególnych wątków niż w odniesieniu do konkretnych osób. Autor niezwykle ciekawie pokazał też tutaj sam system sądownictwa, jaki funkcjonuje w Grimm City. Co prawda mogłoby się wydawać, że system wyboru tzw. Siódemki oraz zasady dyskrecji i dochowania tajemnicy przy wydawaniu przez nią wyroku koliduje z atmosferą brutalności miasta, jednak pomimo tego przeciwieństwa całkiem nieźle ze sobą współbrzmią. Poza tym w miarę czytania dowiadujemy się, że ów system, mimo pozornej doskonałości, wcale taki doskonały nie jest... Zakończenie książki ma natomiast iście „ćwiekowski” styl – pozostawia niedosyt i duży apetyt na więcej. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz będę miała okazję powrócić do miasta Grimm w kolejnych tomach.

„Grimm City. Bestie” to bardzo ciekawe połączenie kryminału noir z dużą dozą sensacji i domieszką fantastyki. Ta ostatnia nie widnieje na co prawda na pierwszym planie, czuć jednak podskórnie, że jest obecna – na każdej stronie. Jednak to nie tylko przyjemna lektura na miłe spędzenie kilku wieczorów. Czytelnik nawet nie orientując się kiedy zaczyna zadawać sobie pytanie o to, jak zachować swoje człowieczeństwo w obliczu obecnego zła... Lubię książki, które stawiają jakieś ważne egzystencjalne pytania lub nakłaniają do refleksji nie tracąc przy tym swego rozrywkowego charakteru. „Grimm City. Bestie” to właśnie taka pozycja. Polecam ją nie tylko fanom twórczości Jakuba Ćwieka, ale również osobom, które podczas miłej lektury lubią się nieco pozastanawiać nad życiem.


***************************
Zdjęcie pochodzi ze strony empik.com

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl 

niedziela, 29 października 2017

„AKUSZER BOGÓW” - gdy druga część przewyższa pierwszą.

Autor: Aneta Jadowska
Wydawnictwo: SQN Imaginatio
Rok wydania: 2017
Ilość stron: 398


Przeszłości nie można zmienić, więc nie ma sensu pozwalać, by gorycz z jej powodu zatruwała teraźniejszość (...)”



Z reguły nie sięgam po drugi tom jakiejś serii prawie od razu po przeczytaniu pierwszego. Zazwyczaj wolę poczekać kilka tygodni, tak aby moje wrażenia względem niego nieco się przytarły. Tak też i było w przypadku „Akuszera Bogów”. „Dziewczyna w Dzielnicy Cudów”, mimo kilku usterek, ogólnie przypadła mi do gustu – zwłaszcza jej zakończenie, które zachęcało do zagłębienia się w kolejny tom. Właśnie z uwagi na to zakończenie w stosunkowo krótkim czasie sięgnęłam po „Akuszera Bogów”, choć obawiałam się, że nie dorówna „Dziewczynie...”. Zupełnie niepotrzebnie, ponieważ książka ta przewyższa swoją poprzedniczkę.

Akcja tej powieści zaczyna się mniej więcej w tym samym momencie, w którym zakończyła się w pierwszej części. Nikita postanawia wyruszyć do Norwegii, aby tam uzyskać odpowiedzi na dręczące ją pytania odnośnie przeszłości. Nie będzie to jednak łatwa podróż, gdyż z niewyjaśnionego powodu jest ścigana przez różne bandy chcące ją pojmać. Na miejscu natomiast czeka na nią wiele magicznych postaci i nie wszystkie z nich są jej przyjazne. Jednak znając Nikitę możemy być pewni, że nie da sobą pomiatać i nie podda się w realizowaniu zamierzonego celu. Mamy natomiast okazję obserwować, jak ona sama się zmienia wewnętrznie, dojrzewa, a przede wszystkim otwiera się powoli na przyjaznych jej ludzi. Widzimy, jak powoli dochodzi do wnioski, że przemoc nie zawsze popłaca, a czasami naprawdę warto zdobyć się na cierpliwość.

Bardzo spodobał się początek tej książki. Akcja od pierwszych stron rozkręca się i pędzi do przodu (w przeciwieństwie do poprzedniego tomu, gdzie akcja rozwijała się bardzo powoli). Czytelnik mimowolnie przewraca stronę za stroną i nagle orientuje się, że połowa książki już za nim. Następnie akcja zwalnia, tak, aby można było złapać przysłowiowy oddech i przygotować się mentalnie na kolejne bum. Autorka nadal też prezentuje specyficzne, trochę cięte poczucie humoru. Uśmiałam się np. przy lekturze fragmentu opisującego pierwsze spotkanie Robina oraz Larsa: „Kolejne sekundy poświęcili temu pradawnemu rytuałowi męskiego mierzenia się spojrzeniem, zaglądania sobie w dusze i gacie, czyli ocenie pozycji na drabinie hierarchii na podstawie uścisku dłoni”. W „Akuszerze Bogów” został również zaprezentowany piękny norweski klimat – surowy, ale mający swój specyficzny, dostojny momentami urok. Magia w naturalny sposób miesza się tutaj ze światem rzeczywistym. Obie te sfery w miarę spokojnie koegzystują ze sobą na jednej płaszczyźnie.

W zasadzie tylko jedna rzecz nie przypadła mi do gustu w tej książce, a mianowicie rozwiązanie zagadki, kto tak naprawdę zlecał nieustanne polowanie na Nikitę. Uczciwie jednak stwierdzam, że po lekturze znacznej części książki spodziewałam się czegoś z wielkim efektem WOW, zaś prawda okazała się jakaś taka... zwyczajna. Autorka po prostu narobiła mi apetytu na coś o wiele bardziej spektakularnego. Natomiast powtórzenia i wyjaśnienia pewnych aspektów (np. wspominanie przez główną bohaterkę, ile zła doświadczyła od ojca) nie raziły mnie już tak bardzo, jak w pierwszej części, m. in. z uwagi na to, że o wiele rzadziej tutaj występowały.

Podsumowując - „Akuszer Bogów” to książka interesująca, o wiele lepsza od „Dziewczyny z Dzielnicy Cudów”. Cała akcja jest przez autorkę różnorodnie prowadzona (są momenty żywsze i spokojniejsze), jednakże stale trzyma się na przyzwoitym poziomie. Zaskoczyło mnie to, że oprócz typowej rozrywki podczas lektury (a naprawdę dobrze się bawiłam czytając tę książkę) otrzymujemy również kilka przekazów nieoczywistych na pierwszy rzut oka – np. że zawziętość i zabijanie nie zawsze się opłacają oraz że warto mieć bliskich sobie ludzi, na których można polegać w trudnych chwilach. Zakończenie w niewielkim stopniu zdradza nam, że możemy oczekiwać kolejnego tomu oraz czego możemy po nim oczekiwać. Nie jest to jednak jakiś wielki spojler, a jedynie delikatna wskazówka odnośnie tego, co może się dziać (bez podania konkretów). Ja z pewnością sięgnę po trzeci tom serii przygód o Nikicie, kiedy zostanie on już wydany.

****************************
Zdjęcie pochodzi ze strony empik.com

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl

O tym, jak warto spełniać swoje czytelnicze marzenia, czyli relacja ze spotkania z Camillą Läckberg.

Camilla Läckberg podpisuje mi swoją najnowszą książkę.
W dniu 27 października br. w warszawskim Empiku Junior  (ul. Marszałkowska 116/122) odbyło się spotkanie z Camillą Läckberg – szwedzką autorką kryminałów. Jest to moja ulubiona pisarka. Cenię ją za to, że nie unika trudnych, kontrowersyjnych tematów w swoich książkach, a jednocześnie nie popada w zbędny patos przy ich opisywaniu. Same zagadki kryminalne w poszczególnych książkach też dostarczają mi frajdy podczas czytania, gdyż naprawdę nie miała miejsca taka sytuacja, abym domyśliła się ich rozwiązania wcześniej niż pod koniec książki. Ogólnie rzecz mówiąc na sagę o Fjällbace nie składają się kryminały sensu stricto – każda książka jest raczej połączeniem wątku kryminalnego oraz spraw obyczajowych, przy czym nie przytłaczają się one nawzajem.

Spotkanie zaczęło się dopiero koło godz. 20:00 - zostało przesunięte z godz. 18:00 z uwagi na opóźniony lot pisarki do Warszawy. Pierwszym miłym akcentem było to, że p. Läckberg na samym początku przeprosiła za to opóźnienie, mimo że nie musiała – wszyscy wiedzieli, że nie nastąpiło ono z jej winy. Przez całe spotkanie dała się poznać jako niesamowicie ciepła i życzliwa osoba. Odpowiadała na każde postawione jej pytanie, potrafiła nawet zażartować i doprowadzić wszystkich zgromadzonych do wybuchów śmiechu. Kiedy przyszedł czas na autografy, dla każdego znalazła czas na króciutką rozmowę czy zrobienie zdjęcia. Deklarowała, że każdemu podpisze książkę, mimo że ludzi było mnóstwo. Na pewno wymagało to od niej sporej dawki samozaparcia, gdyż następnego dnia rano udzielała wywiadu w Dzień Dobry TVN, a później jechała na Targi Książki w Krakowie. A że samo piątkowe spotkanie zakończyło się podobno dobrze po 23:00, to domyślam się, wiele nie spała w nocy z piątku na sobotę. 
Dedykacja Camilli Läckberg
dla mnie i męża
na jej najnowszej książce.
Mimo zmęczenia, jakie Camilla Läckberg niewątpliwie odczuwała, potrafiła tak pokierować rozmową, że człowiek zadowolony i z uśmiechem na ustach odchodził od stolika, przy którym siedziała.

Jednym z minusów spotkania była kiepska wentylacja na sali, gdzie się ono odbywało. Bardzo szybko zrobiło się duszno i nie za bardzo można było swobodnie oddychać. Poza tym pani prowadząca spotkanie popełniła błąd nazywając otwarcie Katarzynę Bondę polską Camillą Läkberg. Było to tym bardziej niezręczne, że nasza rodzima autorka określana tym mianem była obecna na sali. Mi doskwierał też brak tłumacza w pobliżu, kiedy p. Läckberg podpisywała swoje książki. Ja nie za bardzo dobrze posługuję się angielskim (o szwedzkim nie wspominając). Rozumiałam, co pisarka do mnie mówiła, jednakże miałam problem, aby swobodnie jej odpowiedzieć. Mimo jednak tych drobnych błędów całe spotkanie zaliczam do niezwykle udanych i cieszę się, że mogłam brać w nim udział.

Na koniec chciałabym podziękować pracownikom Empiku, w którym odbywało się spotkanie, za życzliwość, jakiej od nich doświadczyłam. Obecnie jestem w zaawansowanej ciąży i długie siedzenie czy stanie daje mi się dość mocno we znaki. Takie drobnostki, jak wpuszczenie do służbowej toalety czy umożliwienie podejścia na samym początku do autorki, kiedy nadszedł czas podpisywania książek, były dla mnie dużym odciążeniem i sprawiły, że zniosłam spotkanie (od strony fizycznej) tak dobrze, jak to tylko było możliwe.


"Czarownica" jest dziesiątym
tomem sagi o Fjällbace.
Na spotkaniu zakupiłam najnowszy tom sagi o Fjällbace o wdzięcznym tytule „Czarownica”. Chciałabym go w miarę szybko przeczytać, nawet pomimo tego, że na następny tom będziemy musieli długo czekać. Camilla Läckberg wyjawiła bowiem, że najpierw ma w planach stworzenie dwóch innych serii, gdyż chce się sprawdzić w pisaniu o czymś innym, a dopiero później zabierze się za kontynuację sagi. Ja jednak i tak sięgnę w ciemno po inne jej pozycje, mimo że polubiłam autorkę swym czytelniczym sercem właśnie za serię o Erice i Patricku. 


*********************************

Wszystkie zdjęcia, jakie pojawiły się w tym wpisie 
są autorstwa mojego oraz mojego męża. 

wtorek, 17 października 2017

"Dziewczyna z Dzielnicy Cudów" - o tym, jak w brutalnym świecie pozostać sobą

Autor: Aneta Jadowska
Wydawnictwo: SQN Imaginato
Rok wydania: 2016
Ilość stron: 314


„Czasami koszmary mają imię.”


Z Dzielnicy Cudów, części miasta Wars, która w wyniku magicznych zawirowań sprzed ponad sześćdziesięciu laty utknęła w latach 30 – tych XX w., zostaje porwana jedna z piosenkarek pewnego renomowanego klubu o wdzięcznej nazwie "Pozytywka". Sprawę usiłuje rozwiązać Nikita. Trop bardzo szybko zaprowadzi ja tam, gdzie nigdy nie chciałaby się znaleźć... Tyle mniej więcej odnośnie fabuły mówi nam napis na tylnej stronie okładki. Jednak jest to tylko niewielki ułamek tego, co dzieje się w książce, a dzieje się dużo.

Akcja toczy się w Warsie oraz w małej części w Sawie – dwóch alternatywnych miastach (będących odpowiednikiem realnej Warszawy) przedzielonych rzeką, które w wyniku wyładowań magicznych zostały niejako zniszczone i pozbawione bezpieczeństwa, a normalne, spokojne życie okazało się być w nich niemożliwe. Wars stał się miastem mrocznym, gdzie „poza awanturą i śmiercią nic nie przychodziło łatwo”. Jeszcze gorsza sytuacja ma miejsce w Sawie, którą teraz zamieszkują przerażające potwory, zdolne do najpodlejszych rzeczy. Ludzie którzy zapuszczają się w te rejony albo są niespełna rozumu, albo chcą już pożegnać się z życiem, albo wystarczająca suma pieniędzy zdołała ich przekonać o zasadności udania się w te okolice...

Główną bohaterką jest wspomniana Nikita – zabójczyni na zlecenie pracująca dla organizacji kierowanej przez swoją matkę. Jest tajemniczą osobą, która bardzo chroni swą prywatność (nawet prawdziwe imię). Ma swoje demony i makabryczną wręcz przeszłość, z którymi stara się walczyć. Kiedy w pracy zostaje jej narzucony partner, z którym ma współpracować, nie jest z tego faktu zadowolona. Nikita ma bardzo silny charakter, taka twarda babka z niej, jednakże dla osób, które są jej w jakiś sposób bliskie, potrafi zdobyć się na wiele. Z tego też powodu postanawia odnaleźć zaginioną piosenkarkę i nawet dość szybko wpada na jej trop. Jednocześnie ma dosyć specyficzne (dość sarkastyczne) poczucie humoru, o czym może świadczyć np. zdanie "Przygarnęłam przybłędę i pracowałam za darmo. Duch mojej matki popełnia właśnie seppuku ze wstydu, że wychowała taką naiwniaczkę." Poza pracą Nikita koncentruje się głównie na tym, aby nikt nie poznał tajemnicy, jaką w sobie skrywa. Spodobała mi się relacja, jaka ją połączyła z Robinem, jej partnerem. Na początku go nie akceptowała jako kogoś jej narzuconego, i traktowała jak wroga. Potem zaczęła się do niego przekonywać, co nie przeszkadzało jej podśmiewywać się z niego. Zaczęła go doceniać dopiero wtedy, kiedy przekonała się o jego lojalności i dostrzegła podobieństwa, jakie są między nimi (np. każde z nich miało swój sekret, którym nie chciało się dzielić i dysponowało magią, którą nie lubiło się chwalić). Być może teraz fani Anety Jadowskiej rzucą mnie lwom na pożarcie, ale ta dwójka przypomina mi nieco Joannę Chyłkę i Zordona - bohaterów stworzonych przez Remigiusza Mroza (jednakże tylko z pierwszego tomu serii, tj. „Kasacji”) – przez ich zadziorną relację czy ukrywanie swoich tajemnic.

Mam mieszane odczucia co do „Dziewczyny z Dzielnicy Cudów”. Z jednej strony nie podoba mi się początek (który jest de facto streszczeniem życiorysu Nikity i ciągnie się niemiłosiernie) oraz nieustanne nawiązania do zła, jakiego doświadczyła ona od rodziców, trudnego dzieciństwa, zerwanej relacji z przyjaciółką czy też własnej orientacji seksualnej. Autorka raczy nas również ciągłymi wyjaśnieniami tych samych rzeczy, wydarzeń z przeszłości oraz zjawisk. Naprawdę, kiedy po raz kolejny czytałam, jakie konsekwencje może mieć tzw. czkawka, miałam ochotę odrzucić od siebie książkę. Moim zdaniem takie zabiegi były niepotrzebne i po części odebrały książce jej urok.

Jednakże nie jest tak, że ta książka jest do gruntu zła. Zawiera w sobie także i fajne rzeczy. Do gustu szczególnie przypadły mi plastyczne opisy Warsa i Sawy, sprawiające wrażenie, jakby miasta te żyły własnym życiem, niezależnym od bohaterów. To prawda, są one mroczne, ale opisane z wyczuciem, tak że ten mrok nie wydaje się jakiś sztuczny i nie razi. Poza tym, jak przebrnie się przez początek książki, później czyta się ją z przyjemnością, zwłaszcza że akcja przyspiesza i na każdej stronie dzieje się coś ciekawego. Wielki plus dla Anety Jadowskiej za to, że w wiarygodny sposób stworzyła od podstaw świat, w którym toczy się akcja. Swego rodzaju smaczkiem dla fanów jej twórczości może być również fakt, że w „Dziewczynie...” pojawia się dosyć często (tzn. główna bohaterka często ją wspomina) postać Dory Wilk, znanej z serii jej poświęconej. Nie spotkamy się tu jednak zdradzaniem fabuły tamtej serii – ja przynajmniej czegoś takiego nie dostrzegłam.


Podsumowując – w książce znajdziemy następujące słowa „Każdy ma jakiś talent”. Być może autorka nie popisała się w tym przypadku pięknym, literackim językiem (choć z drugiej strony podejrzewam, że gdyby on się pojawił, mogłoby się okazać, że po prostu nie pasuje do opowiedzianej przez nią historii) oraz nie ustrzegła się błędów w postaci m. in. licznych powtórzeń i wyjaśnień tego samego, to jednak w „Dziewczynie z Dzielnicy Cudów” pokazała talent do snucia wciągających opowieści. Z ochotą sięgnę po drugi tom, gdyż zakończenie pierwszego daje nadzieję ciekawie rozwinięcie akcji w dalszych częściach przygód o Nikicie.  


*******************************
Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl

niedziela, 8 października 2017

VICTOBER 2017 – ciekawy sposób na zaznajomienie się z literaturą epoki wiktoriańskiej.



Kilka dni temu natrafiłam na youtubie na filmik Ange z kanału Beyond the Pages, który zapowiada Victober organizowany przez nią oraz kilka innych dziewczyn. Jest to akcja czytelnicza poświęcająca październik literaturze wiktoriańskiej i zachęcająca, aby w tym miesiącu czytać książki z tej epoki. Ja osobiście bardzo lubię literaturę angielską XIX w., więc pomysł zapoznania się z dziełami epoki wiktoriańskiej, których nie miałam jeszcze okazji czytać wydał mi się bardzo ciekawy. Dodatkowym plusem jest dla mnie to, że istnieje tylko pięć wyzwań, które realizuje się przez cały październik, przez co sama akcja nie wydaje mi się obciążająca. Poniżej przedstawię te kategorie wraz z podaniem, jakie tytuły mam zamiar przeczytać.

Książka autora pochodzącego ze Szkocji, Walii lub Irlandii.


Mój wybór padł „Portret Doriana Graya” Oscara Wilde'a, który pochodził z Irlandii. Aż wstyd mi, że jeszcze tej książki nie czytałam. Kiedy byłam w liceum, wypożyczyłam ją co prawda z biblioteki, ale odłożyłam po kilkunastu stronach, nie mogąc się w nią wgryźć. Może teraz, po latach, uda mi się ją przeczytać w całości.

P.S. Pod tę kategorię „podpadają” również tacy autorzy jak Margaret Oliphant, Robert Louis Stevenson, Bram Stoker, Sheridan La Fanu, czy też sir Arthur Conan Doyle.

Książka mało znana (mająca mniej niż 12,000 ocen na Goodreads)


Początkowo nie wiedziałam, jakie książki mało znane z tej epoki zostały przetłumaczone na polski. Z pomocą przyszedł przypadek. Otóż obecnie jestem w trakcie lektury „Pragnienia” Richarda Flanagana, gdzie jednym z bohaterów jest pisarz podobno bardzo popularny w epoce wiktoriańskiej, a mianowicie Wilkie Collins. Sprawdziłam na Goodreads jego książki i zobaczyłam, że powieść „Armadale” ma stosunkowo niewiele ocen, a ponieważ jej opis brzmi dla mnie zachęcająco zdecydowałam się wybrać tę akurat pozycję do tego wyzwania.

Książka z elementami nadprzyrodzonymi.


Zdecydowałam się na „Dr Jekyll i Mr Hyde” Roberta Louisa Stevensona. Jak dla mnie opowieść o mężczyźnie, który zmienia się w innego, będącego ucieleśnieniem zła, w zupełności odpowiada temu wyzwaniu.

Książka polecona przez kogoś innego.


Tutaj miałam największy problem, gdyż jedynymi osobami w moim otoczeniu regularnie czytającymi są mój mąż i jego kolega, a oni nie gustują w literaturze wiktoriańskiej. Jednak i w tym przypadku pomógł mi przypadek. Dosłownie dziś rano oglądałam filmik Gosi z kanału tuczytam, w którym opowiadała ona m.in. o całej tej akcji i poleciła widzom książkę „Północ i południe” Elizabeth Gaskell. Tak więc wezmę do siebie personalnie jej polecenie i zapoznam się z kolejną książką pani Gaskell (dotychczas czytałam tylko „Panie z Cranford” oraz „Żony i córki" tej autorki).

Książka, której autorem jest kobieta.


To chyba najprostsza kategoria, gdyż sporo jest książek z epoki wiktoriańskiej napisanych przez kobiety (jak choćby dzieła sióstr Brontë, wspomnianej Elizabeth Gaskell czy George Eliot). Mój wybór padł na "Shirley" Anne Brontë. Wieki minęły odkąd czytałam coś od sióstr Brontë. Najwyższy czas to zmienić. 



To by było na tyle. Mam nadzieję, że uda mi się zrealizować Victober, jednak jeśli mi nie wyjdzie (październik w tym roku to dla mnie miesiąc, w którym dużo się będzie działo i mogę pod koniec miesiąca zwyczajnie nie mieć czasu na czytanie) to tragedii też nie będzie. Ja traktuję tę akcję jako zachętę do sięgnięcia po literaturę wiktoriańską, a wyzwania realizować będę niejako "przy okazji". Jesień wszakże sprzyja zapoznawania się z klasykami.









czwartek, 5 października 2017

„RDZA” - opowieść o tym, jak bardzo przeszłość może wpływać na teraźniejszość.

Autor: Jakub Małecki
Wydawnictwo: SQN
Rok wydania: 2017
Ilość stron: 283


To jest wielkie szczęście, bać się, Szymuś. Tylko wtedy można pokazać,
że jest się odważnym.”



Chojny – niewielka wieś, pełna tajemniczych historii i skrywanych sekretów, gdzie wszyscy podobno wiedzą wszystko o sobie nawzajem, a tak naprawdę nie wiedzą najważniejszego. W takiej wsi mieszka Tośka, babcia Szymka, do której zawożą go rodzice podczas gdy sami mają wyjechać na krótki czas do wielkiego miasta. Szymek idzie wraz z kolegą na tory, na których układa ciąg monet. Myśli o tym, że rodzice niedługo mają wrócić i przywieść mu prezent. Wracając do domu babci nie wie jeszcze, że za chwilę jego życie diametralnie się zmieni...

Tośka przez zaistniałe okoliczności zostaje niejako zobligowana do tego, aby zająć się wnuczkiem. Mimo swej nieporadności stara się pomóc mu przejść przez ciężki dla niego okres. Szymek nie umie jednak znaleźć z babcią kontaktu. Uważa ją trochę za osobę dziwną, jednak nie wie, czego doświadczyła kilkadziesiąt lat wcześniej. Nawet nie podejrzewa, ile nieszczęścia i niepewności musiała przeżyć w czasie II wojny światowej (kiedy była w podobnym do niego wieku) oraz że przez całe życie kochała Niewidzialnego Człowieka miłością szaleńczą, nie mającą szans na pozytywne zakończenie. My, czytelnicy, poznajemy niewesołe losy Tośki poprzez retrospekcje, których nie szczędzi nam autor, jednak Szymek nie zna prawdy o babci do samego końca powieści. Mamy więc dwa pokolenia, które muszą się nauczyć nawzajem, jak ze sobą koegzystować oraz nakładające się na siebie dwie linie czasowe, z których jedna (przeszłość) definiuje drugą (teraźniejszość).

„Rdza” jest opowieścią o miłości, dobru, cierpliwości, ale także o stracie, z którą ciężko się pogodzić. Przedstawia wzajemne powiązania pomiędzy bohaterami i wyjaśnia, co spowodowało, że są oni tacy, jacy są. Daje to nam cenną lekcję, aby nie oceniać po pozorach, gdyż ci, których teraz mamy np. za zgryźliwych i złośliwych staruszków, kiedyś byli młodzi, mieli swoje pasje i marzenia, a obecną ich zgryźliwość spowodowała być może tragedia z przeszłości, która nadal w nich tkwi i wywołuje niesamowity ból. Łatwo więc domyślić się że owa rdza jest w powieści tym wszystkim z przeszłości, co osiada na człowieku i pozostawia w nim nieusuwalny ślad zmieniając całkowicie jego życie.

Jakub Małecki po raz kolejny dokonał rzeczy, która udaje się nielicznym – na zaledwie 283 stronach stworzył wielowątkową opowieść obejmującą swym zasięgiem trzy pokolenia, porażającą swoją wrażliwością i poruszającą. Czytając jego książkę miałam wrażenie, że jego ona monumentalną historią, mającą tysiące stron i nie docierało do mnie że jest niecałe 300. Zazwyczaj przy tak małej liczbie stron nie udaje się w stworzyć tak rozbudowanej sagi bez jej spłycenia czy poczynienia skrótów wypaczających jej sens. Autorowi „Rdzy” udało się zaś z powodzeniem tego dokonać. Wszystko jest w niej kompletne i pięknie ze sobą współgra. Nawet okładka jest kompatybilna z treścią. Zasłonięcie twarzy postaci na niej przedstawionej zdaje się sugerować, że nie tak naprawdę bohaterem książki mógłby być każdy z nas. Jakub Małecki po mistrzowsku opisuje losy zwyczajnych ludzi. Robi to w niezwykłą wrażliwością i wyczuciem. Nie unika przy tym ukazania bolesnej prawdy, ale też i nie epatuje zbędnym patosem.

W książce tej autor zabiera nas w literacką podróż do małej polskiej wsi, gdzie poprzez ukazanie historii i tajemnic jej mieszkańców podkreśla znaczenie takich uniwersalnych wartości, jak miłość, dobro, wierność czy cierpliwość. Tak jak w „Dygocie” wydarzenia historyczne są tutaj ukazane jako wątki poboczne, służące ukazaniu kontekstu opowieści – tak aby nie była ona zawieszona w próżni.

Podsumowując - z przyjemnością stwierdzam, że Jakub Małecki rozwija się z książki na książkę. W czasie lektury „Rdzy” wyczuć można, jaką pracę włożył w to, aby nie wyszła z niej kolejna smętna opowieść o zwyczajnych ludziach, jakich wiele na rynku. „Rdza” oczarowała mnie swoją dojrzałością, a jednocześnie swego rodzaju delikatnością.


Książkę tę polecam przede wszystkim fanom twórczości Jakuba Małeckiego, ale również tym osobom, które lubią zagłębiać się w niebanalne historie i czytać o tym, jak bardzo wydarzenia z przeszłości mogą definiować człowieka. Mam nadzieję, że zachwyci was ona, tak jak i mnie zachwyciła. Warto ją przeczytać, aby przekonać się, że można w niecodzienny sposób pisać o codzienności.  


ps. Zdjęcie pochodzi z oficjalnej strony autora..

***************************

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl

sobota, 30 września 2017

THE COFFEE BOOK TAG


Wczoraj wszyscy kawosze obchodzili swoje święto, a mianowicie Dzień Kawy. Jako że ja kawę pić uwielbiam, nie mogłam sobie odmówić zrobienia tagu jej poświęconemu. Wypatrzyłam go u Anity z vloga Bookreviews by Anita, z tymże nieco go zmodyfikowałam pytania pod własny gust. Dodatkowo, aby utrudnić sobie zabawę, przy odpowiadaniu na pytania postanowiłam opierać się wyłącznie na książkach przeczytanych w tym roku.

  1. Kawa Czarna – książka, w którą nie mogłam się wkręcić.


Jest to książka, którą przeczytałam stosunkowo niedawno, a mianowicie „Alicja w Krainie Czarów”. Jak dla mnie to totalnie surrealistyczna opowieść, bez większego ładu i składu. Być może jestem już za stara na nią za stara, ale kompletnie nie mogłam się wkręcić w tę historię.

  1. Piernikowa Mocca – książka, która staje się bardziej popularna w okresie świątecznym.


Nie będę oryginalna i wymienię „Opowieść Wigilijną” Charlesa Dickensa. Niewielka objętościowo, ale za to wielka treścią. Jej akcja toczy się w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Książka w niezwykle mądry sposób pokazuje, do czego może doprowadzić zapatrzenie się w pieniądz oraz że nigdy nie jest za późno na zmiany, a w święta nikt nie powinien być sam.
  1. Gorąca Czekolada – ulubiona książka z dzieciństwa.


Zdecydowanie „Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren – moja ukochana, najulubieńsza książka z lat dziecięcych. Ciepła jak czekolada pita wieczorami przy kominku. Jako dziecko czytałam ją wiele razy, a i teraz lubię do niej wracać. Jedna z tych książek, które nigdy mi się nie znudzą.

  1. Podwójne Espresso – książka trzymająca w napięciu od początku do końca.


Jest nią „Cokolwiek uczyniliście” P.M. Nowaka. Trzyma w napięciu od pierwszych stron do samego końca. Kontrowersyjna w treści (bo też i poruszany w niej temat jest problematyczny i wzbudza wiele emocji), jednakże w sposób możliwy do „strawienia”. Nie podjudza do nienawiści. Zakończenie mocno mnie zaskoczyło, a to rzadka u mnie sytuacja jeśli chodzi o czytanie kryminałów.

  1. Starbucks – książka, którą widzisz wszędzie.


Ostatnio jest nią „To” Stephena Kinga. Za sprawą filmowej ekranizacji oraz nowego (ponoć lepszego) wydania jest niemalże wszędzie. Kiedyś chciałam przeczytać tę pozycję, ale jak ciągle będzie mi dosłownie wyskakiwać z lodówki, to chyba sobie odpuszczę. Taki już ze mnie dziwny czytelnik, że im bardziej jakaś książka jest reklamowana, to tym bardziej się do niej zniechęcam.

  1. Latte – ulubiona lekka książka.


Mogłabym tu wymienić każdą książkę z serii „Off Campus” Elle Kennedy. Fajnie się je czyta, a w treści nie są wymagające. Idealne na odstresowanie się czy zresetowanie po poważniejszej literaturze. Nie unikają trudnych tematów (jak przemoc czy alkoholizm w rodzinie), ale są ode podane w lekki, ale nie naiwny sposób.

  1. Ups, bezkofeinowa – książka, po której spodziewałam się czegoś więcej.


Spodziewałam czegoś więcej po „Rewersie” Remigiusza Mroza, Joanny Opiat – Bojarskiej, Roberta Małeckiego i innych jeszcze autorów. Jest to zbiór kryminalnych opowiadań, którego założeniem miało być to, że najważniejszym bohaterem każdego z nich jest dane miasto. Miało być, ponieważ mało które opowiadanie to założenie zrealizowało. Dodatkowo zbiór ten ma bardzo nierówny poziom, są w nim jedynie 3 opowiadania, o których mogłabym powiedzieć, że przypadły mi do gustu. Na całą książkę jest to zdecydowanie zbyt mało.


  1. Cappuccino – książka, która była zarówno słodka, jak i gorzka, ale ostatecznie przypadła mi do gustu.


„Gwiezdny pył” Neila Gaiman'a – najpierw, w czasie lektury i tuż po niej, byłam nią rozczarowana i czegoś mi w niej brakowało. Jednak z czasem, im więcej o niej rozmyślałam, dostrzegałam w niej coraz więcej plusów. Ostatecznie mogę powiedzieć, że może nie jest to arcydzieło, ale mi się podoba.




To by było na tyle. Mam nadzieję, że tag Wam się spodobał. Jeżeli macie ochotę, to zachęcam do zrobienia go we własnym zakresie. Do zobaczenia przy następnym wpisie!

piątek, 29 września 2017

„LALKA” – o tym, jak różnorodna może by treść jednej książki

Autor: Bolesław Prus
Wydawnictwo: MG
Rok wydania: 2015
Ilość stron 860


Pierwszy odcinek "Lalki", jaki 130 lat temu ukazał się w "Kurierze Codziennym".


Bywają wielkie zbrodnie na świecie, 
ale chyba największą jest zabić miłość”





29 września 1887 r. (a więc równe 130 lat temu) w „Kurierze Codziennym” ukazał się pierwszy odcinek „Lalki” Bolesława Prusa. Odnoszę wrażenie, że stosunkowo niewiele osób wie, że powieść ta była początkowo wydawana w odcinkach w czasopiśmie, a dopiero z czasem ukazała się w formie książkowej. Tak więc dzisiejszy dzień możemy uznać za swego rodzaju kolejną rocznicę „narodzin” tej powieści.

Lalka” jest książką monumentalną, wyjątkową, choć przez wielu niedocenianą. Nie bez znaczenia jest to, że sporą cegiełkę dołożyło umieszczenie jej w kanonie lektur szkolnych, kiedy to uczniowie wraz z nauczycielami nie dysponują tak dużą ilością czasu, aby w pełni móc się nad nią pochylić nad jej obszerną przecież treści. Z konieczności podchodzą przez to do niej podchodzić wybiórczo, co z kolei prowadzi do jej powierzchownego zrozumienia.

Powieść ta początkowo miała nosić zupełnie inny tytuł, a mianowicie „Trzy pokolenia”. Odwoływać miał się do trzech pokoleń, których poglądy i zachowania były reprezentowane przez Rzeckiego (pokolenie romantyków, dawnych idealistów), Wokulskiego (tzw. pokolenie przejściowe pomiędzy romantyzmem a pozytywizmem) oraz Ochockiego (pokolenie pozytywistów, entuzjastów nauki). Sam Bolesław Prus twierdził, że tytuł „Lalka” był w zasadzie przypadkowy i odnosił się      m. in. do przeczytanej przez niego notatki o procesie młodej kobiety oskarżonej o kradzież lalki, która ostatecznie została oczyszczona z zarzutów (historia ta znalazła potem swoje odzwierciedlenie w książce). Notatka ta miała podsunąć autorowi ostateczny zarys powieści, dlatego też zdecydował się on na taki tytuł, który nawiązywałby do tamtego procesu. Ja osobiście uważam, że tytuł można odnieść także do dwójki głównych bohaterów: Izabeli Łęckiej i Stanisława Wokulskiego, aczkolwiek nie było to zapewne zamierzeniem autora. Łęcka jest dla mnie typową lalką, nie mającą własnego zdania, dla której liczy się tylko wygoda oraz to, aby odpowiednio pokazać się w towarzystwie. Nie ma w niej żadnych głębszych uczuć, w czym jest podobna do tej zabawki. Natomiast Wokulski przez bardzo długi czas pozostaje bezwolny wobec niej, daje jej się manipulować i prowadzić, tak jak dziewczynki prowadzą swoje lalki.

Stanisław Wokulski w sumie nigdy nie został w pełni zaakceptowany przez jakąkolwiek społeczność. Środowisko kupców odrzucało go, ponieważ chciał wejść w towarzystwo szlacheckie. Uważali, że pcha się na tzw. salony, a nimi samymi pogardza. Natomiast szlachta nie chciała go wśród siebie, ponieważ uważała że jako kupiec niegodny jest tego, aby bywać wśród nich. Akceptowali jego istnienie jedynie wtedy, gdy czegoś od niego chcieli. Wokulski był człowiekiem dwóch idei, które w nim ciągle się spierały – z jednej strony idealista i romantyk, a z drugiej przedsiębiorczy kupiec, stanowczy w prowadzonych przez siebie interesach (szkoda, że tylko w nich). Przez nieustanne ścieranie się ze sobą tych idei długo nie mógł zaznać spokoju wewnętrznego. Największą wadą Wokulskiego moim zdaniem było to, że kochał Izabelę za bardzo i był bezkrytyczny wobec niej. Przez bardzo długi czas brakowało mu zdrowego rozsądku jeśli chodzi o miłość do tej kobiety. Miewał co prawda swego rodzaju przebłyski, w których zdawał sobie sprawę z tego, że uczucie to go niszczy wewnętrznie, ale i tak potem lgnął do Łęckiej jak przysłowiowa ćma do lampy. Dla mnie postać ta jest doskonałym przykładem na to, aby odejść od toksycznej i niszczącej relacji, dopóki nie jest jeszcze za późno. Czy Wokulskiemu to się udało, tego do końca nie wiemy z uwagi na otwarte zakończenie „Lalki”, ale lubię wierzyć w to, że jednak tak się stało.

Jeżeli chodzi o postać Izabeli Łęckiej, to pierwszym, co mi przychodzi do głowy jest cytat z „Psów” w reżyserii Władysława Pasikowskiego - „(...) bo to zła kobieta była”. W istocie Izabela była złą kobietą, do tego jeszcze niepospolicie głupią, choć sama o sobie myślała jak najlepiej. Trwoniła swoje uczucia na błahostki, bezwartościowe szkiełka. Ludzi stojących niżej od niej uważała za gorszych, którzy zostali powołani do życia jedynie po to, aby uprzyjemnić życie jej samej oraz sfery, do której należała. Liczyły się dla niej ładne suknie, odpowiednie towarzystwo i bywanie w nim. Doskonale ilustruje to m. in. cytat: „Gdyby ktoś ją szczerze zapytał: czym jest świat, a czym ona sama?, niezawodnie odpowiedziałaby, że świat jest zaczarowanym ogrodem, napełnionym czarodziejskimi zamkami, a ona – boginią czy nimfą uwięzioną w formy cielesne. (…) Poza tym czarodziejskim był jeszcze inny świat – zwyczajny. (…) I mówiła sobie, że tamten świat, choć niższy, jest ładny (…). Stamtąd pochodzi jej wierny Mikołaj i Anusia, tam robią rzeźbione fotele, porcelanę kryształy i firanki, tam rodzą się froterzy, tapicerowie, ogrodnicy i panny szyjące suknie. (…) Zdawało jej się, że cały świat jest dla niej, a ona po to, ażeby się bawić.” Widzimy więc wyraźnie, że Izabela Łęcka była egoistką i egocentryczką, nie liczącą się z uczuciami innych osób. Ważni dla niej byli o tyle, o ile spełniali jej kaprysy i zajmowali odpowiednio wysoką pozycję w towarzystwie. Szczerze cie cierpię tej postaci. Wstyd się przyznać, ale czułam mściwą satysfakcję czytając o tym, jak zakończyły się jej losy.

Moim ulubionym bohaterem „Lalki” jest natomiast Ignacy Rzecki, subiekt w sklepie należącym do Wokulskiego. To dobra i ciepła postać, choć momentami zbyt zapatrzona w przeszłość i trochę naiwna. Prowadził pamiętnik (tzw. Pamiętnik starego subiekta), w którym w interesujący sposób opisywał swoje spostrzeżenia odnośnie Wokulskiego i jego przeszłości – były one cenne dla powieści (jako jedyne źródło dawnych losów Stanisława), momentami urocze, ale też i naiwne. Dotykał w nim również wielu innych kwestii, jak np. początki swojej pracy w sklepie Minclów, procesy polityczne zachodzące w II poł. XIX w. czy też powstanie węgierskie lub ród Bonaparte. Ignacy Rzecki był według mnie podobny do nakręcanych przez siebie zabawek – gdy zabrakło w jego życiu sklepu jako siły napędowej, gdy był spychany w jego życiu na dalszy plan i kontrolowany, po prostu zgasł.

Lalka” zaskakuje swoją wielowątkowością. Utwór ma wiele płaszczyzn, z które odkrywamy w miarę lektury. Bohaterowie są tutaj wyraziście ukazani, nawet ci drugoplanowi. I tak Łęcki (ojciec Izabeli) ukazany jest jako zadufany w sobie arystokrata, Książę jako osoba lubiąca działać wyłącznie cudzymi rękami, zaś Helena Stawska jako ciepła i uczciwa kobieta (całkowite przeciwieństwo Izabeli). Swoistym smaczkiem II planu jest grupa studentów mieszkająca w kamienicy kupionej przez Wokulskiego. Boje, jakie toczyli z baronową Krzeszowską nieraz doprowadzały mnie do wybuchów niekontrolowanego śmiechu. Mogłoby się wydawać, że są psotnymi hultajami, jednak poważnie patrzyli na życie i mieli słuszne moim zdaniem zarzuty do społeczeństwa, w którym przyszło im żyć („Społeczeństwo, jeżeli (…) każe mi się uczyć i zdawać kilkanaście egzaminów, zobowiązało się tym samym, że mi da pracę ubezpieczającą mój byt... Tymczasem albo nie daje mi pracy, albo oszukuje mnie na wynagrodzeniu.”).

Bardzo podobał mi się ciekawy, niezwykle plastyczny opis ówczesnej Warszawy. Czytając dotyczące tego poszczególne fragmenty książki miałam wrażenie, jakbym tam wtedy była (zwłaszcza że znam te okolice „współcześnie”). Do gustu przypadło mi również otwarte zakończenie, z którego wcale nie wynika, jak zakończyły się losy Wokulskiego i możemy się tego jedynie domyślać. Zwolennicy takiej czy innej wersji mogą zinterpretować owo zakończenie wedle własnych domysłów.

Lalkę” Bolesława Prusa poleciłabym przede wszystkim osobom lubiącym ciekawe powieści obyczajowe dziejące się w dawnych czasach, które poruszają także poważne tematy oraz szeroko ukazują opisywaną rzeczywistość. Ja przeczytałam ją już dwukrotnie. Pierwszy raz w szkole (jako lekturę), drugi natomiast pod koniec ubiegłego roku. Po ponownej lekturze doszłam do wniosku, że zupełnie ją inaczej ją odebrałam niż kilkanaście lat wcześniej, choć i wtedy mi się podobała. Jednakże w tamtym czasie nie miałam po prostu czasu, aby poświęcić jej wystarczająco dużo uwagi. Nie zastanawiałam się przez to za bardzo nad jej treścią, choć oczywiście przeczytałam ją w całości. Odebrałam ją wtedy jaką miłą powiastkę obyczajową, która ma monstrualne rozmiary. Dziś ze wstydem biję się w piersi. Dopiero przy ponownym czytaniu zobaczyłam, jak wiele rzeczy i kontekstu mi wtedy umknęło. Z pewnością nie raz sięgnę jeszcze po „Lalkę”. Dla mnie stałą się ona powieścią, do której można wracać niezliczoną ilość razy, a i tak zawsze coś ciekawego się w niej znajdzie – coś, co umknęło uwadze podczas wcześniejszych lektur.|



******
Zdjęcie znalazłam na Facebook'u, na stronie wydarzenia
"Czytamy "Lalkę" od 130 lat!" .



środa, 27 września 2017

„GRIMM CITY. WILK!” - o tym, jak z powodzeniem łączyć krańcowo różne gatunki literackie.


Autor: Jakub Ćwiek
Wydawnictwo: SQN
Rok wydania: 2016
Ilość stron: 384


(...) to miasto jest jakieś inne, spowite czarnym śniegiem (…).”


Witajcie w Grimm – ponurym mieście spowitym w czerń, gdzie o sprawiedliwość jest niezwykle trudno. To miejsce mroczne, niejednoznaczne, mające własną wielowymiarową historię ukrytą w zakamarkach ulic, kopalniach, niebezpiecznych dzielnicach czy w domach bogaczy. Ludzi uczciwych jest tu jak na lekarstwo. Mamy za to mafijne rody walczące o zyski i wpływy, skorumpowanych przez nie przedstawicieli policji oraz nielicznych sprawiedliwych walczących ze złem i korupcją.

Gdy w mieście pojawia się Nowy Gracz atakujący głównie taksówkarzy, a oficer policji Wolf zostaje znaleziony martwy w wynajmowanym przez siebie mieszkaniu, agent McShane oraz komisarz Evans zostają zmuszeni do tego, aby połączyć swoje siły i złapać owego Gracza. Dołącza do nich Alfie, niedoceniony artysta, który w wyniku niepomyślnego zbiegu okoliczności zostaje wplątany w sieć mafijnych porachunków. Bohaterowi ci dość szybko odkrywają, że w sprawę zamieszana jest kobieta w czerwonym płaszczu, co pozwala na nadanie zabójstwu komisarza wymiaru religijnego. Nie wszystko jest jednak jednoznaczne, zaś toczone śledztwo prowadzi do odkrycia niejednoznacznych powiązań i zaskakującego finału.

Grimm City. Wilk!” jest moim pierwszym zetknięciem z twórczością Jakuba Ćwieka. Zauroczył mnie jej styl, z jednej strony szorstki, mroczny, a z drugiej pełny sarkastycznego poczucia humoru, umiejętnie jednak dawkowanego czytelnikom. Rzadko mi się to zdarza, ale już dwa pierwsze akapity sprawiły, że całkowicie skupiłam swoją uwagę na książce. Niezwykle podobało mi się połączenie w niej fantastyki i kryminału, a także odniesienia do baśni.

Mamy więc tutaj kryminał w stylu noir, w którym obraz opisywanej rzeczywistości jest tak samo ważny jak sam wątek kryminalny. Akcja toczy się zarówno w bogatej rezydencji, jak i podupadłej dzielnicy czy nędznym lokalu mającym nieciekawą klientelę, i wszędzie jest tak samo wiarygodna. Jej mroczny i intrygujący zarazem klimat jest niemal wyczuwalny przez czytelnika. Samo Grimm City przypomina nieco amerykańskie miasto rodem z lat 20 – tych i 30 – tych ubiegłego wieku czy gangsterskie kino z tamtego okresu.

W książce występują liczne nawiązania do baśni braci Grimm (poza samym tytułem oczywiście), jednakże nie w znanej nam dotychczas formie. Zbiór ich baśni jest uważany tutaj za Świętą Księgę, będącą podstawą wierzeń mieszkańców, zaś oni sami traktowani jako kronikarze Bajarza – głównego bóstwa. Wreszcie na samym początku Alfie, jeden z bohaterów podwozi kobietę ubraną w czerwony płaszcz z kapturem, (co zresztą ma później niemałe znaczenie dla całej fabuły). Reszty nawiązań nie zdradzę (a jest ich wiele), tak aby każdy czytelnik czerpał z ich wynajdywania taką samą przyjemność jak ja.

Bohaterowie przedstawieni w książce (zarówno pierwszo – jak i drugoplanowi) są niejednoznaczni. Ciężko ich niezachwianie polubić bądź też potępić – tak było przynajmniej w moim przypadku. Jednakże według mnie dodaje tylko swego rodzaju smaczku, ponieważ wraz z rozwojem fabuły możemy odkrywać ich wady, zalety, motywacje nimi kierujące, a nawet poniekąd wniknąć w ich zamysły – czasami dość mocno pokręcone.

Samo Grimm City jest również bohaterem (wraz ze swoim kolorytem) które ma dużo do opowiedzenia ludziom chcącym go słuchać. W zasadzie nieustannie panuje w nim ponura atmosfera i swego rodzaju ciemność, zaś na radość nie ma miejsca. Jego mrok przylega do mieszkańców niczym druga skóra („Chcesz brudnym, zaropiałym i czarnym mieście Grimm? To noś się, ku...wa w jego barwach! Śmierdź jak ono, a nie mam, nie oszukuj ludzi wokół, fałszywych jak ty, zapachem kwiatów, cytrusów, czy Bajarz wie czym jeszcze. Grimm City lepi się od tłustych czarnych kropel! Między jego budynkami niemal nieustannie wirują płatki czarnego śniegu, a powietrze jest ciężkie i naznaczone śmiercią!”). Klimat powieści jest tak sam jak miasto – mroczny, niepokojący, a z drugiej strony intrygujący. Nie ma w niej wprawdzie jakiejś galopującej akcji, jednakże dzięki temu możemy zagłębić się jej klimat oraz pozwolić na to, aby pochłonął on nas i zafascynował.

Podsumowując - „Grimm City. Wilk!” jest powieścią dość osobliwą i nietuzinkową. Połączenie gęstej atmosfery właściwej kryminałom z nurtu noir wraz odniesieniami do fantastyki i baśni dało niesamowity efekt. Mogłoby się wydawać, że takie coś nie może się udać i skutkować będzie co najwyżej spektakularnym upadkiem, jednakże to tylko pozory. Autor bardzo zgrabnie oddał klimat kryminału, zaś elementy fantastyczne (nie wysuwające się za bardzo na pierwszy plan) zapewniły mu niesamowity koloryt, niespotykany nigdzie indziej.

Książkę polecam przede wszystkim osobom z chęcią sięgającym po powieści kryminalne w ich nietypowym wydaniu oraz tym, którzy lubią szukać nawiązań do innych gatunków czy utworów dobrze się przy tym bawiąc. Ja z chęcią sięgnę po jej drugi tom.



***************
Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi 

środa, 20 września 2017

"OSKAR I PANI RÓŻA", czyli o tym, jak bardzo pozory dobrej książki mogą mylić.

Autor: Eric Emmanuel Schmitt
Wydawnictwo: Znak Literanova
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 88


Od dzisiaj będziesz bacznie obserwował każdy dzień, mówiąc sobie, że ten dzień to jakby dziesięć lat. - Dziesięć lat? - Tak. Jeden dzień to dziesięć lat.”



Cierpienie dzieci zawsze budzi złość jako niezasłużone nieszczęście, które na nich spadło. Ciężko jest o nim mówić, a jeszcze ciężej pisać w taki sposób, aby nie trąciło to tanim żerowaniem emocji. Czy udało się to autorowi „Oskara i pani Róży”? Niekoniecznie...

Oskar to 10 – letni chłopiec, który jest nieuleczalnie chory. Z tego też powodu stale przebywa w szpitalu. Nie ma już nadziei na jego wyzdrowienie. Oskar nie może pogodzić się z tym, że rodzice, czy kadra szpitala boją się z ni o tym rozmawiać i unikają go. Jedyną osobą, z którą ma bliski kontakt jest wolontariuszka nazywana przez niego panią Różą. Ona proponuje mu następującą zabawę: przez jeden dzień miałby żyć tak, jakby to było 10 lat. Dzięki temu mógłby poznać całe życie. Zachęca go również do pisania listów do Pana Boga. Oskar nie wierzy w Boga, ale zaczyna tworzyć te listy - cała książka ma właśnie formę epistolarną i składa się z tych listów, w których nasz tytułowy bohater opisuje swoje przeżycia.

Dla mnie ta książka jest jak wydmuszka. Początkowo wydaje się być wartościowa, ale tylko do momentu zagłębienia się w jej lekturę. Wtedy dostrzega się, że owa wartość to tylko pozory, ukrywające pustą treść. Opowieść ta trąci tanim sentymentalizmem, graniem na emocjach czytelników. Wiele w niej znanych wszystkim złotych myśli typu: „Choroba jest częścią mnie”, które wydają się być sentencjami już gdzieś zasłyszanymi.

Oskar w całej opowieści nagminnie nadużywał przekleństwa „cholera” i jego odmian. Ogólnie jego język nie pasował do jego wieku, był bardziej właściwy nastolatkowi czy dorosłemu niż dziecku. Sposób, w jaki osoby w tym wieku opisują swoje doświadczenia np. w całowaniu nie rażą aż tak bardzo, jak w przypadku, gdy w ten sam sposób czyni to małe dziecko – wtedy wydaje się to być po prostu wulgarne. Włożenie w usta 10 – letniego chłopca takich „dorosłych” odzywek okazało się dla mnie być nie do przyjęcia. Nie podobało mi się również i mocno raziło skrajnie negatywne odniesienia Oskara do rodziców czy Brigitte, dziewczynki z Zespołem Downa (również przebywającej w tym samym co on szpitalu). Nawet śmiertelna choroba tego chłopca nie usprawiedliwia według mnie takich słów, jak „Po tych dwojgu kretynach, którzy nie mają więcej rozumu jak worek na śmieci...” (w odniesieniu do rodziców), czy „Więc kiedy Brigitte, ta z downem, która zawsze się do wszystkich klei, bo u mongołów to normalne, są bardzo uczuciowi, przyszła do mnie przywitać się, pozwoliłem jej całować się wszędzie. Szalała z radości, że jej pozwalam. Zachowywała się jak pies, który wita swojego pana” - dla mnie są one świadectwem czystego chamstwa i wręcz okrucieństwa. Mi osobiście podobały się tylko dwa aspekty książki „Oskar i pani Róża”, a mianowicie wspomniana wyżej zabawa traktowania jednego dnia jak 10 lat życia oraz wzruszające zakończenie. To jednak zbyt mało, abym mogła cenić całą opowieść.

Podsumowując – nie mogę polecić tej książki, gdyż ciężko polecać mi cokolwiek co nie przypadło mi do gustu. Jednak jest to moja subiektywna opinia. Jeżeli komukolwiek się ona podoba, to dobrze. Każdy z nas ma inny gust czytelniczy i to jest fantastyczne. W końcu na świecie jest tyle książek, że każdy znajdzie coś dla siebie.