piątek, 19 stycznia 2018

„WARKOT” - o tym, że kryminał retro z nutą fantasy to nie zawsze przepis na sukces

Autor: Jarosław Rybski
Wydawnictwo: SQN
Rok wydania: 2017
Ilość stron: 379


Kiedy mijała gąszcz rododendronów, zauważyła coś dziwnego. Ktoś podrzucił, albo zgubił skórzaną teczkę zapinaną na dwie klamry. Podeszła bliżej i dostrzegła wystającą z krzaka nogę. Nogę w męskim bucie, brunatnej skarpetce, z podciągniętą do połowy łydki nogawką. „Ach, te pijaki” - pomyślała odruchowo, bo dość często widywało się zapóźnionych balowiczów, którzy ucinali sobie drzemkę pod chmurką. Kiedy przyjrzała się dokładniej nodze, spostrzegła, że jest nienaturalnie sina. Odskoczyła. Nie może być. Rozgarnęła gałęzie i zamarła.”

Każdy czytelnik wie, że dobry kryminał musi mieć dobrze skonstruowaną intrygę i nie może zbyt szybko odkrywać wszystkich kart. Wbrew pozorom niełatwo jest stworzyć coś takiego. Skomponować retrokryminał jest jeszcze ciężej, gdyż poza linią fabularną autor musi zadbać o to, aby umiejscowienie jej w danym okresie czasu było wiarygodne oraz zrozumiałe i atrakcyjne dla czytelnika. Do „Warkotu” Jarosława Rybskiego zachęciło mnie umiejscowienie akcji we wczesnych latach 50 – tych. Ciekawa byłam, jak autor poradził sobie pisząc powieść dziejącą się w czasie, kiedy powojenny Wrocław budził się do życia w komunistycznej rzeczywistości. Niestety książka nie chwyciła mnie za serce.

Funkcjonariusze milicji bezskutecznie starają się złapać seryjnego mordercę, który swoje ofiary całkowicie pozbawia krwi. Po mieście roznosi się pogłoska, że ma z tym jakiś związek czarna pobieda krążąca ulicami Wrocławia. Dodatkowo pewno tajemnicze zgromadzenie poszukuje relikwii zaginionej w czasie wojny, lecz bynajmniej nie robi tego w dobrych zamiarach. Z biegiem czasu okazuje że obie te sprawy łączą się ze sobą. Rozwiązać je próbuje grupa złożona z milicjanta, dziwnego, bo sprawiedliwego, a także z wygadanego majstra z drukarni i zapatrzonego początkowo w idee komunizmu studenta. Czy uda im się powstrzymać w porę morderców i ocalić tym samym życie mieszkańcom miasta? Jaki udział ma w tym pewien nietuzinkowy starzec? O tym czytelnicy przekonają się podczas lektury.

Akcja powieści przeplatana jest opisami życia w powojennym Wrocławiu. Według mnie są to fragmenty zbyt obszerne i do tego przeładowane informacjami. Gdyby były nieco mniej drobiazgowe, z pewnością pasjonowałyby czytających, a tak niestety nużą i sprawiają, że niekiedy czytelnik gubi się w akcji. Podobna rzecz występowała np. u Henryka Sienkiewicza, który rozwlekłym opisywaniem m.in. przyrody skutecznie zniechęcił do siebie setki czytelników, zwłaszcza wśród uczniów. Nie o takie „wzorowanie” się na klasyce autorowi zapewne chodziło, niemniej taki efekt uzyskał. To tak jak z np. z czekoladą – niejednemu ona bardzo smakuje, jednakże spożywana w nadmiarze powoduje potężną niestrawność.

Bohaterowie książki Jarosława Rybskiego pochodzą z różnych grup społecznych (mamy tu m.in. studenta, milicjanta czy majstra), jednakże żaden z nich nie posiada cech, które by go wyróżniały. Do tego zbyt łatwo momentami za pewnik uznają oni występowanie zjawisk nie dających się racjonalnie wyjaśnić. Język, jakimi oni się posługują nie pasuje z kolei do czasu, w jakim przyszło im żyć. Dialogi pomiędzy nimi są miejscami wręcz infantylne i drętwe. Czytając „Warkot” miałam ponadto wrażenie, że część fantasy została potraktowana po macoszemu – jakby pisarz nie do końca mógł się zdecydować, czy u niektórych postaci działa magia, czy tylko siła sugestii, więc raz pokazywał jedno, a raz drugie.

Podsumowując – autor niewątpliwie wykonał olbrzymi research, jeżeli chodzi o opisywanie życia w powojennym Wrocławiu i za to należy mu się szacunek, jednakże moim zdaniem przesadził on w drugą stronę. Opisy te są, jak już wspomniałam, przeładowane wprost informacjami i przez to przestają być atrakcyjne dla czytelnika. Linia fabularna, pomimo ciekawego pomysłu, nie miała w sobie życia i niestety mnie nie wciągnęła. Nie miałam momentu, w którym z zapartym tchem przewracałabym kolejne strony. Spokojnie mogłam przerwać w dowolnym fragmencie i robić coś innego bez tęsknoty za opowieścią. Zakończenie pozwala nam domyślać się, że powstanie kontynuacja powieści. Jeżeli tak się stanie, prawdopodobnie kiedyś po nią sięgnę z czystej ciekawości, jak dalej potoczyły się losy bohaterów, jednakże nie będę się po niej spodziewać tak wiele, jak w przypadku „Warkotu”.

******************************************

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl

sobota, 16 grudnia 2017

„IMPULS” - alternatywne spojrzenie na historię Polski


Autor: Tomasz Duszyński
Wydawnictwo: SQN Imaginatio
Rok wydania: 2017
Ilość stron: 352




Albo wsiądziemy do rozpędzonego pociągu, albo zostaniemy na stacji zwanej średniowieczem”



Dnia 18 marca 1921 r. Polska, Rosja i Ukraina podpisały w Rydze traktat pokojowy kończący wojnę polsko – bolszewicką. Zakładał on m.in. nieingerowanie w sprawy wewnętrzne drugiego państwa. Polska teoretycznie została zabezpieczona przed ingerencją Rosji w swój wewnętrzny rozwój. A nie zastanawialiście się nigdy co by było, gdyby Rzeczypospolita po odzyskaniu niepodległości i wygraniu bitwy warszawskiej nie zgodziła się na podpisanie traktu ryskiego? Jak wtedy potoczyłaby się nasza historia?

Akcja powieści toczy się w 1932 r. Od ponad 10 lat Polska toczy wojnę na dwóch frontach, z Niemcami i Rosją. Stawką jest utrzymanie odzyskanej niepodległości (wciąż jeszcze kruchej) oraz umocnienie swego znaczenia na renie międzynarodowej. Mimo waleczności polskich żołnierzy na frontach panuje impas. Marszałek Piłsudski szukając ratunku dla kraju zwraca się w stronę seansów spirytystycznych, lecz w pewnym momencie zaczyna tracić nad tym kontrolę. W tym czasie na przedmieściach Warszawy dochodzi do śmiertelnego w skutkach rozbicia kapsuły transportowej, zaś jeden z bohaterów zostaje zaplątany w wyścig zbrojeń, w którym stawką jest bezpieczeństwo nie tylko Polski, ale i całej Europy....

Fabuła powieści jest przeplatana fragmentami wspomnień marsz. Piłsudskiego, które wiele wyjaśniają w całej akcji, także motywacje kierujące niektórymi bohaterami. Marszałek jawi się w nich jako osoba, która dla dobra kraju nie cofnie się nawet przed szukaniem pomocy w zaświatach, jednak nie potrafi ocenić wiarygodności otrzymanych wskazówek, co przynosi katastrofalne wręcz skutki.

„Impuls” łączy w sobie elementy powieści historycznej z sensacją. Nie zabrakło też fantastyki reprezentowanej przez steampunk. Mamy tu wiele oszałamiających maszyn, które swoim rozmachem i zaawansowaniem zadziwiają czytelnika. Niektóre z nich zabijają (akcja dzieje się wszakże w czasie wojny), inne służą człowiekowi w podróżowaniu czy codziennym funkcjonowaniu. Jednakże książka ta to nie tylko steampunk. To także opowieść o trudnych relacjach ojca z dziećmi czy bezpardonowej walce o władze i korzyści. Ponadto pokazuje, do czego może prowadzić nieustanny wyścig zbrojeń czy zabawa w Boga.

Nie byłabym sobą, gdybym nie przyczepiła się do paru rzeczy. Ciężko mi było przebrnąć przez jakieś pierwsze 50 stron powieści. Jak dla mnie były one przeładowane technicznymi wyjaśnieniami odnoście działania poszczególnych maszyn, przez co miałam problem, aby odnaleźć się w książce jako czytelnik. Do tego jej akcja jest momentami nierówna. Są fragmenty, gdzie pędziła ona na łeb na szyję, ale w niektórych dłużyła mi się. Niemniej aspekty te, choć niedogodne, nie zakłócają ogólnego odbioru.

Wielkim plusem „Impulsu” jest jego zakończenie – jedno z lepszych zakończeń przeczytanych przeze mnie książek. Czytałam je z nieustannym wyrazem zaskoczenia na twarzy. O tym, że książka będzie miała taki, a nie inny finał zorientowałam się dopiero, gdy przyszło mi się z nim zapoznać, a to naprawdę bardzo rzadko mi się zdarza. Ma ono otwarty charakter, co daje pole do napisania kontynuacji. Nie tracę nadziei, że autor zdecyduje się na jej napisanie, gdyż cała historia ma potencjał, który tylko czeka na rozwinięcie w kolejnych tomach.




Podsumowując - „Impuls” to książka w dość specyficzny sposób pokazująca alternatywne losy naszego kraju po odzyskaniu niepodległości. Łączy w sobie cechy kilku gatunków literackich, przez co może przyciągnąć do siebie różne grono czytelników interesujących się danym gatunkiem. To coś innego, świeżego na rynku wydawniczym – nie spotkałam się jak dotąd z tym, aby jakiś autor pokusił się o stworzenie alternatywnej historii Polski toczącej się w dwudziestoleciu międzywojennym, połączył ją z fantastyką i nadał jej cechy powieści sensacyjnej. Poleciłabym ją miłośnikom opowieści z wojną w tle bądź, osobom, które lubią powieści łączące w sobie różne gatunki, czy też tym, których ciekawią takie alternatywne opowieści. Dobrze jest czasem pofantazjować, że nasza rzeczywistość mogłaby się potoczyć w zupełnie inny sposób. 

***********************************

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl

środa, 29 listopada 2017

„KOLEKCJA NIETYPOWYCH ZDARZEŃ” - o tym, że w codziennym życiu można znaleźć niecodzienne chwile.


Autor: Tom Hanks
Wydawnictwo: Wielka Litera
Rok wydania: 2017
Ilość stron: 398
Tytuł oryginału: „Uncommon type: some stories”


Zwykłe sprawy mają 

niezwykły koniec (...)”.



Obecnie istnieje moda polegająca na tym, że wiele znanych osób pisze różnej maści „książki” (cudzysłów użyty zupełnie nieprzypadkowo), których wartość literacka jest co najmniej wątpliwej jakości. Dlatego też obawiałam się sięgnąć po debiut literacki Toma Hanksa. Nie chciałam czytaniem kiepskiej publikacji zepsuć sobie dobrej opinii, jaką mam o tym aktorze. Na szczęście moje obawy pierzchły niczym pył na wietrze i to już podczas lektury pierwszych stron. Bardzo cieszę się, że „Kolekcja nietypowych zdarzeń” w ogóle nie wpisała się w trend – jestem znany, napiszę książkę, by ciągle było o mnie głośno. Okazało się, że talent pisarski Toma Hanksa dorównuje talentowi aktorskiemu, jaki posiada. Nosił on w sobie kilka ciekawych historii, którymi postanowił podzielić się z innymi, historii, które mimo tego, że są wymyślone, mają w sobie dozę autentyczności – tak jakby mogły wydarzyć się w realnym świecie.

Na książkę składa się siedemnaście opowiadań, o przeróżnej formie, tematyce i czasie akcji. Mamy opowiadania w znanej nam ogólnie formie, jak również w formie felietonu, czy nawet scenariusza. Dotyczą one m. in. podróży w czasie, wspólnego spędzania dnia przez matkę i odwiedzającego ją syna, ciężkiej pracy aktora filmowego, gry w kręgle itp. Ich akcja rozgrywa się w różnej czasoprzestrzeni, np. w czasach nam współczesnych, czy też latach 50 – tych XX w. Język opowiadań nie jest może zbyt specjalnie wyszukany, jednakże urzeka swoją prostotą i ciepłym, subtelnym stylem.

Czytając „Kolekcję nietypowych zdarzeń” odnosiłam wrażenie, że autor czerpał prawdziwą radość z pisania, ale również zasiadał do niego z pewną zadumą. Podczas lektury naprawdę odpoczywałam i doświadczałam spokoju – wyraźnie czułam, jak schodzi ze mnie napięcie po ciężkim dniu. Z wielu opowiadań wyniosłam mądre refleksje – np. jak ważne jest w związku partnerstwo (nie można „ustawiać” drugiej osoby według własnych upodobań), że ciężko jest się przebić, aby móc zrealizować własne marzenia, ale nie wolno się poddawać, itp. Nie brakowało także smutnej konkluzji o paradoksie, jakim jest to, że tak naprawdę elektronika (np. coraz to nowsze telefony czy komputery) zamiast ludzi do siebie zbliżyć, czasami ich od siebie wręcz oddala. Nie brakowało też tzw. polskich akcentów. Nie były one znaczące (jednym z nich są słowa: „Czym mogę służyć młodej damie? - zapytał z lekkim akcentem, prawdopodobnie polskim), jednakże wywoływały uśmiech na mojej twarzy.

Wszystkie historie spaja niejako jeden element, a mianowicie maszyna do pisania, która pojawia się
w każdym opowiadaniu. Dodatkowo przed każdym z nich pojawia się zdjęcie przedstawiające inną maszynę. Pojawia się ona także na samej okładce książki. Dowodzi to fascynacji autora tymi urządzeniami, jak również swego rodzaju tęsknoty za ich powszechnym stosowaniem. Mi szczególnie przypadł taki pomysł do gustu – w dobie wszechobecnych gadżetów elektronicznych człowiek czasem z nostalgią wraca do czasów, kiedy nie zdominowały one jeszcze ludzkiego życia.


Jedne opowiadania Toma Hanksa podobały mi się bardziej, inne mniej, ale wszystkie przeczytałam z zainteresowaniem. Autor jak mało kto potrafił uchwycić codzienne chwile i przedstawić je jak prawdziwe perełki. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że w „Kolekcji nietypowych zdarzeń” celebruje on te chwile. Jego książka nie jest może jakimś specjalnie wybitnym dziełem literackim, jednakże jej lektura potrafi dać wytchnienie i autentyczny relaks. Naprawdę bardzo miło się ją czyta. Polecam każdemu, kto lubi czasami zatrzymać się w miejscu i podelektować codziennością. 


**********************************************
Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl

środa, 15 listopada 2017

„GRIMM CITY. BESTIE” - o tym, jak ważne jest zachowanie własnego człowieczeństwa

Autor: Aneta Jadowska
Wydawnictwo: SQN Imaginatio
Rok wydania: 2017

Ilość stron: 358




„Gdy raz zakosztujesz prawdy jako młokos, chcesz ją jeść nieustannie, ją i tylko ją,
by stale czuć jej smak na języku. Ale z czasem odkrywasz, że aby prawda została nam na dłużej,
a jednocześnie nam nie zbrzydła, wystarczy po prostu … zamówić ją na deser.”



Jakub Ćwiek ponownie uraczył nas, czytelników, wizytą w Grimm – mieście pełnym mroku, brutalnym, bezwzględnym, a jednak mimo to posiadającym swój niesamowity urok. Właśnie urok samego miasta spowodował, że z prawdziwą przyjemnością sięgnęłam po „Grimm City. Bestie” - tęskno mi już było do jego atmosfery, tak innej od atmosfery miast opisywanych w znanych mi kryminałach.

W mieście nagle umiera głowa jednej z rządzących miastem rodzin mafijnych, co grozi zerwaniem kruchego paktu i wybuchem zamieszek w mieście. Dosyć szybko zostaje znaleziony winny i rozpoczyna się głośny proces sądowy. Jednocześnie po mieście szaleje psychopatyczny morderca zwany Drwalem. Jego złapanie zostaje powierzone inspektorowi Evansowi, który początkowo nie zdaje sobie sprawy z tego, że przyjdzie mu współpracować z Emethem Braddockiem, byłym bokserem, nieprzypadkowo zwanym Bestią, który samozwańczo pilnuje porządku w ubogim dzielnicach miasta położonych po drugiej stronie mostu...

W książce co prawda występuje kilku bohaterów znanych z pierwszego tomu (m.in. wspomniany inspektor Evans, agent McShane czy Paula di Neve), jednakże akcja powieści nie nawiązuje do niego. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że czytelnicy spokojnie mogą czytać „Grimm City. Bestie” bez znajomości pierwszej części i nie muszą się przy tym obawiać, że zaspojlerują sobie jej treść lub będą mieć problem ze zrozumieniem fabuły (choć oczywiście mogą im umknąć wtedy pewne „smaczki”).

Powieść składa się niejako z dwóch wątków – kryminalnego (sprawa Drwala) oraz sądowego (proces osoby oskarżonej o zabójstwo głowy jednej z mafijnych rodzin), przy czym wątek sądowy zdecydowanie przeważa. Sprawa Drwala pozostaje w jego cieniu i wbrew początkowym insynuacjom nie jest z nim połączona. Ja osobiście uważam, że to wielka szkoda, gdyż urok opowiadanych historii tylko by na tym zyskał, gdyby autor równomiernie poprowadził oba wątki i jakoś zgrabnie je połączył.

Jednym z plusów książki Jakuba Ćwieka jest opisywanie poszczególnych wątków z perspektywy poszczególnych postaci. Daje to możliwość głębszego zrozumienia całej historii w miarę jej rozwoju. Ponadto bohaterowie, nawet ci drugoplanowi, są bardzo wyraziści i na pewno nie kryształowi. Każdy z nich ma w sobie zarówno domieszkę dobra, jak i zła, co w ciekawy sposób wpasowuje się w sposób ukazania samego miasta – mrocznego, na którym zło osiada niczym czarne krople jakiegoś ciężkiego do pozbycia się tłuszczu, ale też z drugiej strony mającego swój urok, miasta, do którego mieszkańcy się mimo wszystko przywiązują. Aluzje do baśni nie są w tej powieści tak widoczne jak w pierwszym tomie, niemniej uważny czytelnik bez problemu je wychwyci (ja np. zauważyłam nawiązania do baśni o Szeherezadzie, Pięknej i Bestii czy Śpiącej Królewnie). Bardziej są one widoczne w historii poszczególnych wątków niż w odniesieniu do konkretnych osób. Autor niezwykle ciekawie pokazał też tutaj sam system sądownictwa, jaki funkcjonuje w Grimm City. Co prawda mogłoby się wydawać, że system wyboru tzw. Siódemki oraz zasady dyskrecji i dochowania tajemnicy przy wydawaniu przez nią wyroku koliduje z atmosferą brutalności miasta, jednak pomimo tego przeciwieństwa całkiem nieźle ze sobą współbrzmią. Poza tym w miarę czytania dowiadujemy się, że ów system, mimo pozornej doskonałości, wcale taki doskonały nie jest... Zakończenie książki ma natomiast iście „ćwiekowski” styl – pozostawia niedosyt i duży apetyt na więcej. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz będę miała okazję powrócić do miasta Grimm w kolejnych tomach.

„Grimm City. Bestie” to bardzo ciekawe połączenie kryminału noir z dużą dozą sensacji i domieszką fantastyki. Ta ostatnia nie widnieje na co prawda na pierwszym planie, czuć jednak podskórnie, że jest obecna – na każdej stronie. Jednak to nie tylko przyjemna lektura na miłe spędzenie kilku wieczorów. Czytelnik nawet nie orientując się kiedy zaczyna zadawać sobie pytanie o to, jak zachować swoje człowieczeństwo w obliczu obecnego zła... Lubię książki, które stawiają jakieś ważne egzystencjalne pytania lub nakłaniają do refleksji nie tracąc przy tym swego rozrywkowego charakteru. „Grimm City. Bestie” to właśnie taka pozycja. Polecam ją nie tylko fanom twórczości Jakuba Ćwieka, ale również osobom, które podczas miłej lektury lubią się nieco pozastanawiać nad życiem.


***************************
Zdjęcie pochodzi ze strony empik.com

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl 

niedziela, 29 października 2017

„AKUSZER BOGÓW” - gdy druga część przewyższa pierwszą.

Autor: Aneta Jadowska
Wydawnictwo: SQN Imaginatio
Rok wydania: 2017
Ilość stron: 398


Przeszłości nie można zmienić, więc nie ma sensu pozwalać, by gorycz z jej powodu zatruwała teraźniejszość (...)”



Z reguły nie sięgam po drugi tom jakiejś serii prawie od razu po przeczytaniu pierwszego. Zazwyczaj wolę poczekać kilka tygodni, tak aby moje wrażenia względem niego nieco się przytarły. Tak też i było w przypadku „Akuszera Bogów”. „Dziewczyna w Dzielnicy Cudów”, mimo kilku usterek, ogólnie przypadła mi do gustu – zwłaszcza jej zakończenie, które zachęcało do zagłębienia się w kolejny tom. Właśnie z uwagi na to zakończenie w stosunkowo krótkim czasie sięgnęłam po „Akuszera Bogów”, choć obawiałam się, że nie dorówna „Dziewczynie...”. Zupełnie niepotrzebnie, ponieważ książka ta przewyższa swoją poprzedniczkę.

Akcja tej powieści zaczyna się mniej więcej w tym samym momencie, w którym zakończyła się w pierwszej części. Nikita postanawia wyruszyć do Norwegii, aby tam uzyskać odpowiedzi na dręczące ją pytania odnośnie przeszłości. Nie będzie to jednak łatwa podróż, gdyż z niewyjaśnionego powodu jest ścigana przez różne bandy chcące ją pojmać. Na miejscu natomiast czeka na nią wiele magicznych postaci i nie wszystkie z nich są jej przyjazne. Jednak znając Nikitę możemy być pewni, że nie da sobą pomiatać i nie podda się w realizowaniu zamierzonego celu. Mamy natomiast okazję obserwować, jak ona sama się zmienia wewnętrznie, dojrzewa, a przede wszystkim otwiera się powoli na przyjaznych jej ludzi. Widzimy, jak powoli dochodzi do wnioski, że przemoc nie zawsze popłaca, a czasami naprawdę warto zdobyć się na cierpliwość.

Bardzo spodobał się początek tej książki. Akcja od pierwszych stron rozkręca się i pędzi do przodu (w przeciwieństwie do poprzedniego tomu, gdzie akcja rozwijała się bardzo powoli). Czytelnik mimowolnie przewraca stronę za stroną i nagle orientuje się, że połowa książki już za nim. Następnie akcja zwalnia, tak, aby można było złapać przysłowiowy oddech i przygotować się mentalnie na kolejne bum. Autorka nadal też prezentuje specyficzne, trochę cięte poczucie humoru. Uśmiałam się np. przy lekturze fragmentu opisującego pierwsze spotkanie Robina oraz Larsa: „Kolejne sekundy poświęcili temu pradawnemu rytuałowi męskiego mierzenia się spojrzeniem, zaglądania sobie w dusze i gacie, czyli ocenie pozycji na drabinie hierarchii na podstawie uścisku dłoni”. W „Akuszerze Bogów” został również zaprezentowany piękny norweski klimat – surowy, ale mający swój specyficzny, dostojny momentami urok. Magia w naturalny sposób miesza się tutaj ze światem rzeczywistym. Obie te sfery w miarę spokojnie koegzystują ze sobą na jednej płaszczyźnie.

W zasadzie tylko jedna rzecz nie przypadła mi do gustu w tej książce, a mianowicie rozwiązanie zagadki, kto tak naprawdę zlecał nieustanne polowanie na Nikitę. Uczciwie jednak stwierdzam, że po lekturze znacznej części książki spodziewałam się czegoś z wielkim efektem WOW, zaś prawda okazała się jakaś taka... zwyczajna. Autorka po prostu narobiła mi apetytu na coś o wiele bardziej spektakularnego. Natomiast powtórzenia i wyjaśnienia pewnych aspektów (np. wspominanie przez główną bohaterkę, ile zła doświadczyła od ojca) nie raziły mnie już tak bardzo, jak w pierwszej części, m. in. z uwagi na to, że o wiele rzadziej tutaj występowały.

Podsumowując - „Akuszer Bogów” to książka interesująca, o wiele lepsza od „Dziewczyny z Dzielnicy Cudów”. Cała akcja jest przez autorkę różnorodnie prowadzona (są momenty żywsze i spokojniejsze), jednakże stale trzyma się na przyzwoitym poziomie. Zaskoczyło mnie to, że oprócz typowej rozrywki podczas lektury (a naprawdę dobrze się bawiłam czytając tę książkę) otrzymujemy również kilka przekazów nieoczywistych na pierwszy rzut oka – np. że zawziętość i zabijanie nie zawsze się opłacają oraz że warto mieć bliskich sobie ludzi, na których można polegać w trudnych chwilach. Zakończenie w niewielkim stopniu zdradza nam, że możemy oczekiwać kolejnego tomu oraz czego możemy po nim oczekiwać. Nie jest to jednak jakiś wielki spojler, a jedynie delikatna wskazówka odnośnie tego, co może się dziać (bez podania konkretów). Ja z pewnością sięgnę po trzeci tom serii przygód o Nikicie, kiedy zostanie on już wydany.

****************************
Zdjęcie pochodzi ze strony empik.com

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl

O tym, jak warto spełniać swoje czytelnicze marzenia, czyli relacja ze spotkania z Camillą Läckberg.

Camilla Läckberg podpisuje mi swoją najnowszą książkę.
W dniu 27 października br. w warszawskim Empiku Junior  (ul. Marszałkowska 116/122) odbyło się spotkanie z Camillą Läckberg – szwedzką autorką kryminałów. Jest to moja ulubiona pisarka. Cenię ją za to, że nie unika trudnych, kontrowersyjnych tematów w swoich książkach, a jednocześnie nie popada w zbędny patos przy ich opisywaniu. Same zagadki kryminalne w poszczególnych książkach też dostarczają mi frajdy podczas czytania, gdyż naprawdę nie miała miejsca taka sytuacja, abym domyśliła się ich rozwiązania wcześniej niż pod koniec książki. Ogólnie rzecz mówiąc na sagę o Fjällbace nie składają się kryminały sensu stricto – każda książka jest raczej połączeniem wątku kryminalnego oraz spraw obyczajowych, przy czym nie przytłaczają się one nawzajem.

Spotkanie zaczęło się dopiero koło godz. 20:00 - zostało przesunięte z godz. 18:00 z uwagi na opóźniony lot pisarki do Warszawy. Pierwszym miłym akcentem było to, że p. Läckberg na samym początku przeprosiła za to opóźnienie, mimo że nie musiała – wszyscy wiedzieli, że nie nastąpiło ono z jej winy. Przez całe spotkanie dała się poznać jako niesamowicie ciepła i życzliwa osoba. Odpowiadała na każde postawione jej pytanie, potrafiła nawet zażartować i doprowadzić wszystkich zgromadzonych do wybuchów śmiechu. Kiedy przyszedł czas na autografy, dla każdego znalazła czas na króciutką rozmowę czy zrobienie zdjęcia. Deklarowała, że każdemu podpisze książkę, mimo że ludzi było mnóstwo. Na pewno wymagało to od niej sporej dawki samozaparcia, gdyż następnego dnia rano udzielała wywiadu w Dzień Dobry TVN, a później jechała na Targi Książki w Krakowie. A że samo piątkowe spotkanie zakończyło się podobno dobrze po 23:00, to domyślam się, wiele nie spała w nocy z piątku na sobotę. 
Dedykacja Camilli Läckberg
dla mnie i męża
na jej najnowszej książce.
Mimo zmęczenia, jakie Camilla Läckberg niewątpliwie odczuwała, potrafiła tak pokierować rozmową, że człowiek zadowolony i z uśmiechem na ustach odchodził od stolika, przy którym siedziała.

Jednym z minusów spotkania była kiepska wentylacja na sali, gdzie się ono odbywało. Bardzo szybko zrobiło się duszno i nie za bardzo można było swobodnie oddychać. Poza tym pani prowadząca spotkanie popełniła błąd nazywając otwarcie Katarzynę Bondę polską Camillą Läkberg. Było to tym bardziej niezręczne, że nasza rodzima autorka określana tym mianem była obecna na sali. Mi doskwierał też brak tłumacza w pobliżu, kiedy p. Läckberg podpisywała swoje książki. Ja nie za bardzo dobrze posługuję się angielskim (o szwedzkim nie wspominając). Rozumiałam, co pisarka do mnie mówiła, jednakże miałam problem, aby swobodnie jej odpowiedzieć. Mimo jednak tych drobnych błędów całe spotkanie zaliczam do niezwykle udanych i cieszę się, że mogłam brać w nim udział.

Na koniec chciałabym podziękować pracownikom Empiku, w którym odbywało się spotkanie, za życzliwość, jakiej od nich doświadczyłam. Obecnie jestem w zaawansowanej ciąży i długie siedzenie czy stanie daje mi się dość mocno we znaki. Takie drobnostki, jak wpuszczenie do służbowej toalety czy umożliwienie podejścia na samym początku do autorki, kiedy nadszedł czas podpisywania książek, były dla mnie dużym odciążeniem i sprawiły, że zniosłam spotkanie (od strony fizycznej) tak dobrze, jak to tylko było możliwe.


"Czarownica" jest dziesiątym
tomem sagi o Fjällbace.
Na spotkaniu zakupiłam najnowszy tom sagi o Fjällbace o wdzięcznym tytule „Czarownica”. Chciałabym go w miarę szybko przeczytać, nawet pomimo tego, że na następny tom będziemy musieli długo czekać. Camilla Läckberg wyjawiła bowiem, że najpierw ma w planach stworzenie dwóch innych serii, gdyż chce się sprawdzić w pisaniu o czymś innym, a dopiero później zabierze się za kontynuację sagi. Ja jednak i tak sięgnę w ciemno po inne jej pozycje, mimo że polubiłam autorkę swym czytelniczym sercem właśnie za serię o Erice i Patricku. 


*********************************

Wszystkie zdjęcia, jakie pojawiły się w tym wpisie 
są autorstwa mojego oraz mojego męża. 

wtorek, 17 października 2017

"Dziewczyna z Dzielnicy Cudów" - o tym, jak w brutalnym świecie pozostać sobą

Autor: Aneta Jadowska
Wydawnictwo: SQN Imaginato
Rok wydania: 2016
Ilość stron: 314


„Czasami koszmary mają imię.”


Z Dzielnicy Cudów, części miasta Wars, która w wyniku magicznych zawirowań sprzed ponad sześćdziesięciu laty utknęła w latach 30 – tych XX w., zostaje porwana jedna z piosenkarek pewnego renomowanego klubu o wdzięcznej nazwie "Pozytywka". Sprawę usiłuje rozwiązać Nikita. Trop bardzo szybko zaprowadzi ja tam, gdzie nigdy nie chciałaby się znaleźć... Tyle mniej więcej odnośnie fabuły mówi nam napis na tylnej stronie okładki. Jednak jest to tylko niewielki ułamek tego, co dzieje się w książce, a dzieje się dużo.

Akcja toczy się w Warsie oraz w małej części w Sawie – dwóch alternatywnych miastach (będących odpowiednikiem realnej Warszawy) przedzielonych rzeką, które w wyniku wyładowań magicznych zostały niejako zniszczone i pozbawione bezpieczeństwa, a normalne, spokojne życie okazało się być w nich niemożliwe. Wars stał się miastem mrocznym, gdzie „poza awanturą i śmiercią nic nie przychodziło łatwo”. Jeszcze gorsza sytuacja ma miejsce w Sawie, którą teraz zamieszkują przerażające potwory, zdolne do najpodlejszych rzeczy. Ludzie którzy zapuszczają się w te rejony albo są niespełna rozumu, albo chcą już pożegnać się z życiem, albo wystarczająca suma pieniędzy zdołała ich przekonać o zasadności udania się w te okolice...

Główną bohaterką jest wspomniana Nikita – zabójczyni na zlecenie pracująca dla organizacji kierowanej przez swoją matkę. Jest tajemniczą osobą, która bardzo chroni swą prywatność (nawet prawdziwe imię). Ma swoje demony i makabryczną wręcz przeszłość, z którymi stara się walczyć. Kiedy w pracy zostaje jej narzucony partner, z którym ma współpracować, nie jest z tego faktu zadowolona. Nikita ma bardzo silny charakter, taka twarda babka z niej, jednakże dla osób, które są jej w jakiś sposób bliskie, potrafi zdobyć się na wiele. Z tego też powodu postanawia odnaleźć zaginioną piosenkarkę i nawet dość szybko wpada na jej trop. Jednocześnie ma dosyć specyficzne (dość sarkastyczne) poczucie humoru, o czym może świadczyć np. zdanie "Przygarnęłam przybłędę i pracowałam za darmo. Duch mojej matki popełnia właśnie seppuku ze wstydu, że wychowała taką naiwniaczkę." Poza pracą Nikita koncentruje się głównie na tym, aby nikt nie poznał tajemnicy, jaką w sobie skrywa. Spodobała mi się relacja, jaka ją połączyła z Robinem, jej partnerem. Na początku go nie akceptowała jako kogoś jej narzuconego, i traktowała jak wroga. Potem zaczęła się do niego przekonywać, co nie przeszkadzało jej podśmiewywać się z niego. Zaczęła go doceniać dopiero wtedy, kiedy przekonała się o jego lojalności i dostrzegła podobieństwa, jakie są między nimi (np. każde z nich miało swój sekret, którym nie chciało się dzielić i dysponowało magią, którą nie lubiło się chwalić). Być może teraz fani Anety Jadowskiej rzucą mnie lwom na pożarcie, ale ta dwójka przypomina mi nieco Joannę Chyłkę i Zordona - bohaterów stworzonych przez Remigiusza Mroza (jednakże tylko z pierwszego tomu serii, tj. „Kasacji”) – przez ich zadziorną relację czy ukrywanie swoich tajemnic.

Mam mieszane odczucia co do „Dziewczyny z Dzielnicy Cudów”. Z jednej strony nie podoba mi się początek (który jest de facto streszczeniem życiorysu Nikity i ciągnie się niemiłosiernie) oraz nieustanne nawiązania do zła, jakiego doświadczyła ona od rodziców, trudnego dzieciństwa, zerwanej relacji z przyjaciółką czy też własnej orientacji seksualnej. Autorka raczy nas również ciągłymi wyjaśnieniami tych samych rzeczy, wydarzeń z przeszłości oraz zjawisk. Naprawdę, kiedy po raz kolejny czytałam, jakie konsekwencje może mieć tzw. czkawka, miałam ochotę odrzucić od siebie książkę. Moim zdaniem takie zabiegi były niepotrzebne i po części odebrały książce jej urok.

Jednakże nie jest tak, że ta książka jest do gruntu zła. Zawiera w sobie także i fajne rzeczy. Do gustu szczególnie przypadły mi plastyczne opisy Warsa i Sawy, sprawiające wrażenie, jakby miasta te żyły własnym życiem, niezależnym od bohaterów. To prawda, są one mroczne, ale opisane z wyczuciem, tak że ten mrok nie wydaje się jakiś sztuczny i nie razi. Poza tym, jak przebrnie się przez początek książki, później czyta się ją z przyjemnością, zwłaszcza że akcja przyspiesza i na każdej stronie dzieje się coś ciekawego. Wielki plus dla Anety Jadowskiej za to, że w wiarygodny sposób stworzyła od podstaw świat, w którym toczy się akcja. Swego rodzaju smaczkiem dla fanów jej twórczości może być również fakt, że w „Dziewczynie...” pojawia się dosyć często (tzn. główna bohaterka często ją wspomina) postać Dory Wilk, znanej z serii jej poświęconej. Nie spotkamy się tu jednak zdradzaniem fabuły tamtej serii – ja przynajmniej czegoś takiego nie dostrzegłam.


Podsumowując – w książce znajdziemy następujące słowa „Każdy ma jakiś talent”. Być może autorka nie popisała się w tym przypadku pięknym, literackim językiem (choć z drugiej strony podejrzewam, że gdyby on się pojawił, mogłoby się okazać, że po prostu nie pasuje do opowiedzianej przez nią historii) oraz nie ustrzegła się błędów w postaci m. in. licznych powtórzeń i wyjaśnień tego samego, to jednak w „Dziewczynie z Dzielnicy Cudów” pokazała talent do snucia wciągających opowieści. Z ochotą sięgnę po drugi tom, gdyż zakończenie pierwszego daje nadzieję ciekawie rozwinięcie akcji w dalszych częściach przygód o Nikicie.  


*******************************
Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl